niedziela, 28 sierpnia 2011

Wulkanizacja z guia electronica



Jakże piękny musi być kraj, który swoją walutę nazwał lempir... 
 
Lempir - to brzmi jak połączenie lamparta z wampirem.
 
Niestety przez Honduras tylko przemknęliśmy, a lempirów nawet nie miałem w ręce, bo za bilet autobusowy można było zapłacić amerykańskimi dolarami.

Taki sposób transportu jest powszechny w Nikaragui

 
Zielone banknoty, przyozdobione podobiznami prezydenta Waszyngtona i spółki, są zresztą oficjalnym środkiem płatniczym w sąsiednim Salwadorze, który kilka lat temu zrezygnował z colonów (te z kolei swą nazwę wzięły od Krzysztofa Kolumba, czyli dla miejscowych Colona).

 
 

Rio Paz, Rio Goascorán, Rio Guasaule.

 
 
Kolejne graniczne rzeki, kolejne mosty przyjaźni, przez które przejechać można jedną z dziesiątek oczekujących po obu brzegach riksz.

 
 
I najczęściej niestety także kolejne opłaty wyjazdowe i wjazdowe.
 
Przechodząc z Salwadoru do Gwatemali nie sposób nie poczuć różnicy podczas odprawy paszportowej.


Z jednej strony na wyjeżdżających czekają w pełni skomputeryzowane pomieszczenia, do których aż chciałoby się wetknąć przez otwór w szybie chociaż głowę, żeby powiew zimnego powietrza z klimatyzatora nieco ochłodził zlaną potem skórę.

 
 

Po drugiej stronie granicy w budynku, który przypomina bramę prowadzącą do latynoskiego targowiska, powita nas znudzony pogranicznik w rozpiętym pod szyją mundurze, a następnie zapisze ręcznie w wielkim zeszycie imię, nazwisko i numer paszportu podróżnego i wystawi kwit,  potwierdzający ściągnięcie haraczu za wjazd.

 

Salwador jest najmniejszym z krajów Ameryki Środkowej, ale też i przodującym w rankingach ekonomicznych.
 
Z drugiej strony jest także w czołówce jeśli chodzi o liczbę przestępstw.

 
David, nasz gospodarz w stolicy kraju - San Salwadorze, polecił nam, aby po przybyciu na terminal autobusowy, od razu wziąć taksówkę do pobliskiego centrum handlowego i zaczekać na niego tam, gdyż dworzec, szczególnie wieczorową porą, jest jednym z najniebezpieczniejszych miejsc, tak dla turystów, jak i dla miejscowych.

David opowiada, że nie tylko jego znajomi, ale i on sam nie raz mieli wątpliwą przyjemność stanięcia oko w oko z uzbrojonym rabusiem.
 
- Potrafią do ciebie podejść w biały dzień na najbardziej zatłoczonej ulicy w centrum miasta. Jakby obecność świadków w ogóle im nie przeszkadzała - jego słowa brzmią jak scenariusz filmu sensacyjnego, ale przecież mieszkający tu ludzie są naprawdę narażeni na takie spotkania.
 
- To tylko chwila: nagle czujesz przyłożoną do ciała broń i wtedy lepiej żebyś oddał to, czego żądają. Dla nich nie jest problemem zastrzelić kogoś dla pieniędzy.


Cambio - wymiana waluty po korzystnym kursie przy każdym przejściu granicznym. Uwaga: w fałszywych banknotach farba rozpuszcza się podczas deszczu i powstają nieestetyczne zacieki


 
- Salwador to naprawdę piękny i bardzo bezpieczny kraj - z dumą i radoscią mówi mama Davida, nie przerywając zmywania naczyń.
 
Chłopak poszedł spotkać się ze znajomymi, a nas w tym czasie pod swoją opiekę wzięła pani Maria, niezwykle radośnie usposobiona pracownica banku w średnim wieku.

 
Pomiędzy tamales z rodzynkami, pupusas z serem, a tajemniczym owocem zwanym anona rozmawiamy o miejscowych potrawach, okolicznych atrakcjach oraz sytuacji w kraju i za granicą.
 
- Za to w Gwatemali to jest niebezpiecznie. Tam to dopiero trzeba uważać!

Typowy środkowoamerykański tłok w autobusie

 
Jakbym gdzieś już to słyszał...
 
- Naprawdę chcecie tędy iść? Uważajcie, w tamtej wiosce jest niebezpiecznie. Nie to co u nas!
 
Przed oczyma pojawiają się obrazy z zeszłego roku z Bliskiego Wschodu, gdzie nie raz ostrzegano nas przed czającym się kilka kilometrów dalej zagrożeniem, podczas gdy napotkani w tymże miejscu ludzie, jak zwykle przyjaźni i serdeczni, często w podobnym tonie wypowiadali się na temat mieszkańców sąsiedniej wioski, z której właśnie przychodziliśmy.
 
A tymczasem my bez problemów przejechaliśmy przez Gwatemalę, Salwador oraz Honduras i dostaliśmy się do Nikaragui.

 
Bo tak naprawdę ostrzeżenia zawarte w przewodnikach czy też tworzone przez rozmaite eM eS Zety (w tym i te, które przytaczałem w pierwszym wpisie) mogą w zupełności nie dotyczyć tego, kto zachowa podstawowe środki ostrożności i odrobinę zdrowego rozsądku.
 
W końcu przyszedł czas, aby niewygodne siedzenia autobusów zamienić na rozwieszony w cieniu hamak, bądź rozgrzane przez słońce skały nad brzegiem Pacyfiku.



Nica!

 
Po nieco męczącym etapie pokonywania kolejnych odcinków środkowoamerykańskich dróg nadeszła pora, żeby trochę zwolnić w Nikaragui.
 
Czas pomiędzy przechadzaniem się po, pełnych kolonialnej zabudowy,  uliczkach Leon i Granady mijał nam na wylegiwaniu się na plaży i piciu agua de coco prosto z kokosa zerwanego przed chwilą z palmy.

 
 
Ale cały czas pamiętaliśmy, że mamy do wyrównania pewne porachunki jeszcze z Gwatemali.
 
"Wulkan to ja" mogłaby powiedzieć wyspa Ometepe. 

 
A właściwie dwa wulkany.
 
Nieduża wyspa na Jeziorze Nikaragua to właściwie para wulkanicznych stożków połączonych wąskim przesmykiem.
 
Trzygodzinny rejs promem ze stałego lądu dał okazję aby nacieszyć się widokiem obu wierzchołków, przyozdobionych jedynie niewielkim pióropuszem chmur u szczytu i pozwolił zdecydować: jutro zdobywamy ten większy, Volcan Concpcion dumnie wznoszący się ponad 1500 metrów ponad poziom jeziora.

 
Liczne wypadki turystów, którzy nieprzygotowani na własną rękę podejmowali wspinaczkę sprawiły, że władze wyspy wprowadziły obowiązek wynajęcia przewodnika.
 
Nasz hotelik oczywiście oferował usługi przewodnickie.
 
Szybka kalkulacja nie pozostawiła miejsca na wątpliwości.
Za cenę, którą zażyczył sobie za zaprowadzenie nas na szczyt miejscowy przewodnik - guia, możemy kupić 17 litrów piwa Toña w pobliskim barze.
 
 W razie wybuchu wulkanu biec w lewo!


- Amigos, nie możecie dalej iść. Gdzie jest wasz guia?

Można się było tego spodziewać.
Skoro ktoć wymaga przewodnika, to pewnie też i ktoś będzie sprawdzał czy takowy jest obecny z turystami.

- Ależ señor, to jest nasza guia... electronica!

Kolejny raz magiczne pudełeczko, zwane GPS (zrobione przez firmę Garmin), stało się gwoździem programu.
Syryjscy tajniacy uznali je za aparat fotograficzny firmy Germany.
Nikaraugański strażnik wulkanu uwierzył w opowieść o zakupionej specjalnej mapie wulkanu, a nawet sam jeszcze do tego dołożył co nieco.

- A, rozumiem. Możecie się kontaktować z przewodnikiem, który jest na dole. W takim razie możecie iść -  nie zastanawiał się długo nad zmianą decyzji. - Tylko wpiszcie się tu na listę i napiszcie, że macie przewodnika elektronicznego. Wiecie, nie chcę mieć potem problemów z policją w razie, gdyby coś wam się stało.


Mimo że jeszcze rano wulkan był doskonale widoczny z dołu i niemal wolny od chmur, to z biegiem czasu i wraz z pokonywaniem kolejnych metrów przez dżunglę i geste zarośla jasne stało się, że nie mamy co liczyć na widoki ze szczytu.

Mniej więcej od połowy wysokości góry szliśmy cały czas we mgle i tylko czasem przez prześwity w chmurach mogliśmy oglądać panoramę wyspy Ometepe.


 

Końcowe metry były niczym kroczenie przez przedsionki piekielne.
Ostatni poważny wybuch Volcano Concepcion zdarzył się kilkadziesiąt lat temu i wciąż jest on aktywny, od czasu do czasu serwując okolicznym mieszkańcom chwile grozy.

W nozdrza uderzył zapach siarki.
Czuć było, że ziemia pod stopami jest miejscami gorąca, ale dopiero po przyłożeniu dłoni i próbie dotknięcia podłoża okazywało się jak bardzo!
Nie sposób było wytrzymać tej temperatury nawet przez sekundę!
I wreszcie szczyt.
Grań niczym w Alpach z jednej strony kończyła się osypującym zboczem, po którym przyszliśmy, a z drugiej opadała ostrą ścianą, pokrytą siarczaną glazurą, do wnętrza krateru wypełnionego teraz parą wodną, niczym ogromny kocioł czarownicy.


Aby uczcić długo wyczekiwany sukces w dziedzinie wulkanizacji, otworzyliśmy paczkę ciasteczek, które miesiąc temu dostałem od niemieckiej stewardessy w samolocie linii Condor, a które przejechały całą trasę razem ze mną w plecaku i czekały właśnie na taką okazję.

Warto było zatrzymać je do tej pory, bo w innym miejscu na pewno nie smakowałyby tak samo!




Dalsza część świętowania tego sukcesu polegała już na leżeniu w hamaku i spożywaniu części z tych 17 litrów piwa, które zaoszczędziliśmy, dzięki skorzystaniu z usług przewodnika electronico, zamiast przewodnika ludzkiego.



Wciąż jesteśmy na wyspie i korzystamy z wszelkich dostępnych tu form aktywności - kajaki, jazda konna, piwo, hamaki, rum...

Ale już jutro wracamy na stały ląd i ruszamy w stronę Kostaryki.





I na koniec tradycyjny kącik kulinarny:

Typowe śniadanie: smażone banany, jajecznica, fasola i pyszny sok Sabor de Jamaica - Smak Jamajki




Kawałki pędów juki, gotowane na parze, przybrane chicharronem - smażona świnska skóra.
No cóż... można z niej zrobić aktówkę, można uszyć wygodne buty. A można też zjeść.




 A na deser zimne piwo Toña!

4 komentarze:

  1. A jak tam huragan Irene, posmagał wasze twarze? =oD

    OdpowiedzUsuń
  2. Ireny nie spotkaliśmy, ale, jako że te huragany są nazywane imionami zaczynającymi się na kolejne litery alfabetu, jak byliśmy w Meksyku to gazety pisały o stratach spowodowanych przez huragan Greg.
    Może jak była wcześniej kolej na D to twarze smagał Drabu - nie wiem, bo mnie tu jeszcze nie było.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ciekawie napisane. Liczę na więcej.

    OdpowiedzUsuń