piątek, 9 września 2011

PANAMericanA

Dla lepszego nastroju w pierwszej części wpisu proponuję następujący podkład muzyczny:


Ciemnych przejść...
Późnych pór...
Brudnych ulic gdzie jest mrok...

Strzeż się tych miejsc! - śpiewał kiedyś Lech Janerka.


Terminalu autobusowego Coca-Cola...
Dzielnic 15 de Septiembre, Cristo Rey, Los Cuadros...
Dystryktu czerwonych latarni niedaleko Parku Centralnego...

Strzeż się tych miejsc! ostrzega przewodnik w części poświęconej San Jose, stolicy Kostaryki.



Każdy chciałby być Szwajcarią.
Mamy zatem Czeską Szwajcarię oraz Szwajcarie Saksońską, Frankońską, a nawet Kaszubską.
Na Bliskim Wschodzie jest, jakże by inaczej, bliskowschodnia Szwajcaria, czyli Liban.
W Azji Środkowej, uwaga, uwaga: zaskoczenie - środkowoazjatycka Szwajcaria, jak nazywa się czasami Kirgistan.
Prawdziwy helwecki urodzaj wystąpił na Czarnym Lądzie, gdzie do miana Szwajcarii afrykańskiej, według opinii rozmaitych osób i środowisk, pretendują, w całości bądź w odniesieniu do konkretnego regionu, Gwinea, Ruanda, Uganda, Mauritius i zapewne jeszcze dziesiątka innych krajów.

Ale czy każde z tych miejsc może się pochwalić zarówno znakomitymi zegarkami, jak i wyśmienitą mleczną czekoladą, górami o pokrytych śniegiem wierzchołkach i grubymi plikami pieniędzy z całego świata trzymanymi w pancernych kasach banków?

Chyba nie...

W każdym razie na pewno nie dotyczy to Kostaryki - Szwajcarii Ameryki Środkowej.
Z pewnością coś musiało być przyczyną stworzenia takiej nazwy; być może po prostu nie było w regionie lepszego kandydata, a jakaś środkowoamerykańska Szwajcaria przecież musi być, prawda?
No bo jak to tak bez własnej Szwajcarii?

A tymczasem poradnik "Polak za granicą" nic sobie z całej tej kostarykańskiej szwajcarskości nie robi i uznaje ten kraj za najniebezpieczniejszy w całej Ameryce Centralnej...


Strzeż się tych miejsc...

San Jose jest podobne do kilku innych środkowoamerykańskich stolic, w których nawet w ciągu dnia towar w sklepie otrzymamy przez otwór w zabezpieczających wnętrze kratach.
Miast, w których domy kryją się za ogrodzeniami zwieńczonymi zabezpieczeniem z drutu ostrzowego (to taki lepszy drut kolczasty, nie bez przyczyny nazywany brzytwiastym lub żyletkowym), a ulice pustoszeją wraz z ostatnimi promieniami słońca.

***

- Weźcie taksówkę. Nocą ta dzielnica jest bardzo niebezpieczna.

Okolice terminali autobusowych zazwyczaj należą do niebezpiecznych.
W San Jose dworców jest co najmniej kilka, a my musieliśmy właśnie przejść z jednego na drugi.
Ale żeby brać taksówkę na odcinku niecałych dwóch kilometrów?

Ulice nie mają nazw, lecz numery.
Skoro musimy dojść na skrzyżowanie Alei 23 i Ulicy 5 to znaczy, że trzeba pójść jeszcze 10 przecznic prosto i 6 w lewo.
Albo 4 prosto, 2 w lewo, 6 prosto i potem 4 w lewo.
Albo...

Tu wygląda nieciekawie, nie skręcajmy jeszcze...
Tam stoją jakieś podejrzane typy, idziemy dalej prosto...
Tędy jeździ trochę samochodów i są jakieś światła, można by tu skręcić...

Ciemne zaułki i ciemne typy.
Brudne chodniki i brudne interesy.
Czarne charaktery i czarny rynek.
Śmieci leżą na ulicach-ludzie leżą na ulicach-ludzie leżą w śmieciach.

Uupss!
Gruby alfons stoi przed lokalem i gada przez komórkę.
Szkarłatny neon płonie obok wejścia i wygina się w tańcu go-go.

"Unikajcie dystryktu czerwonych latarni niedaleko Parku Centralnego"

Szybko, jedną przecznicę prosto, jedną w lewo, szybko.
Run Forest, run! Go!  Go-go, go-go!


Na terminalu autobusowym okazuje się, że tej nocy nic już nie jeździ w naszym kierunku.
Kolejny transport o 5 rano.
Na dworcu nie można przeczekać, najbliższy hostel  znajduje się...

- Weźcie taksówkę. Nocą ta dzielnica jest bardzo niebezpieczna. Mnie samego tutaj napadnięto choć przecież długo już tu mieszkam.

Ale najbliższy hostel to nie hostel najtańszy, zatem:
7 przecznic prosto i 9 w prawo.
Albo 2 prosto, 3 w prawo, 5 prosto i 6 w prawo.
Albo...

***

Trzeba przyznać, ze atmosfera w San Jose nocą nie należy do najprzyjemniejszych.
Jedynie nieliczne deptaki w centrum miasta, patrolowane przez policję i jasno oświetlone wydają się przyjaznymi miejscami. W innych częściach miasta ciężko nawet kogoś spotkać na ulicy, a jak już się ktoś trafi, to po spojrzeniu na niego często pojawia się myśl, że już lepiej byłoby nie spotkać nikogo.

Jednak wbrew wszelkim zatrważającym statystykom, opowieściom naocznych świadków i ostrzeżeniom z przewodników bez problemów udało nam się przebyć kilkukilometrową trasę  po rejonach podobno niebezpiecznych.

A rano, gdy słońce już radośnie odbijało się w metalu kolczastych drutów wieńczących ogrodzenia, wszystko wyglądało zupełnie normalnie i bezpiecznie.



Dla zmiany nastroju przed dalszą częścią wpisu proponuję wsłuchać się w śpiew i grę czarnoskórego wirtuoza banjo, wykonującego jeden z klasyków muzyki rozrywkowej na nabrzeżu w Panama City.



Pomimo licznych atrakcji jakie ma do zaoferowania turystom Kostaryka my z braku czasu  spędziliśmy tylko jedną noc w stolicy kierując się od razu do Panamy.


Wieżowce Panama City o wschodzie słońca

Jakże... nie wiem jaki... musi być kraj, który nazwał swoją walutę "balboa".
Ludzie którzy nie znają się na rzeczy plotą bzdury, że to na cześć hiszpańskiego konkwistadora Vasco Núñeza de Balboa, który na terenie obecnej Panamy założył pierwszą stałą europejską kolonię w Nowym Świecie.
Ale przecież oczywiste jest, że to nie o tego Balboa chodzi...



Aby po raz ostatni przed opuszczeniem Ameryki zażyć jeszcze trochę dżungli wybraliśmy się na uznawany za najpiękniejszy w Panamie szlak górski - Sendero Los Quetzales, który wiedzie w najbliższym sąsiedztwie najwyższego szczytu tego kraju - wulkanu Baru.


 

Na miejscu okazało się, że szlak jest zamknięty od ponad roku z powodu osunięć ziemi po ulewnych deszczach, a jedyną możliwością na pokonanie go jest wynajęcie przewodnika.

Jak można się domyślić poszliśmy na Sendero Los Quetzales.
Jak można się domyślić bez przewodnika, oczywiście.





Ostatnie dni spędziliśmy już w Panama City, miasta leżącego już w Ameryce Południowej - granica między kontynentami przebiega umownie przez Kanał Panamski. 

Już na pierwszy rzut oka może zaskoczyć panorama miasta, które liczbą drapaczy chmur ze szkła i stali może zawstydzić niejedną metropolię w USA czy Europie.
Mieszkańcy żartobliwie nazywają stolicę "Miami Południa" z tą różnicą, że tu częściej niż w Miami jest używany język angielski.



Mimo że aż 70 % mieszkańców kraju to Metysi, potomkowie rdzennych Indian i hiszpańskich konkwistadorów, na ulicach, szczególnie w stolicy, bardzo rzuca się w oczy duża różnorodność rasowa - około 14 % Panamczyków to Murzyni, których przodkowie uczestniczyli w budowie Kanału, a nawet 10 % stanowią Chińczycy, z którymi zetkniemy się głównie podczas drobnych zakupów i jedzenia posiłku w ulicznych knajpkach ("idź do Chińczyka" usłyszymy jeśli spytamy o tani bar albo sklep spożywczy).

Panamczycy mają bzika na punkcie narodowej loterii. 
Zawsze oblegane przez ludzi stoiska z kuponami na ulicach stolicy spotyka się co krok

Jednak najbardziej widoczni są członkowie plemienia Kuna dumnie paradujący w swych tradycyjnych strojach i oferujący ręcznie wyszywane ozdoby, których cena sięga często nawet 100 dolarów, a w ich wykonanie trzeba włożyć czasem miesiące pracy.



Amerykańskie autobusy szkolne, które spotykamy już w Gwatemali i towarzysza nam we wszystkich krajach Ameryki Centralnej tutaj są wyjątkowo bogato zdobione, a nocami niektóre wręcz mienią się kolorami tęczy dzięki zamontowanym mrugającym światełkom.


 Rastafari!



Tym co do Panamy przyciąga rzesze turystów, a przede wszystkim kilkanaście tysięcy jednostek pływających rocznie jest liczący ponad 80 kilometrów Kanał Panamski - jedno z największych, o ile nie największe przedsięwzięcie inżynieryjne w historii ludzkości.




Budowniczowie w stoczniach całego świata mają w głowie liczby 305 i 33,5 - taką maksymalną długość i szerokość w metrach mogą mieć statki, aby móc zmieścić się w każdej z trzech śluz Kanału.



Największe statki maksymalnie wykorzystują te wymiary sprawiając niemal wrażenie, jakby zaraz miały się obić o którąś ze ścian śluzy.



Najlepszy widok na Kanał i przemierzające go statki jest z punktu widokowego przy którejś ze śluz lub z okien pociągu Panama Canal Railway jadącego na długich odcinkach tylko kilka metrów od wody.


Otwierają się bramy śluzy i za chwilę singapurski Ever Divine będzie kontynuował swą podróż w stronę Pacyfiku.
Ten statek musiał zapłacić 349 tysięcy dolarów za skorzystanie ze skrótu jaki zapewnia Kanał.
Z pewnością mu się to jednak opłacało, bo droga wokół kontynentu to dodatkowe kilkanaście tysięcy kilometrów i kolejne tygodnie rejsu.



Panama była ostatnim punktem podróży. 
6 tygodni to z pewnością zbyt mało, aby dokładnie zapoznać się z całą Ameryką Środkową, a do tego jeszcze z Meksykiem, który jest ponad 6 razy większy od Polski., ale wystarczająco dużo, żeby zapragnąć tu powrócić i zobaczyć te miejsca, na które za pierwszym razem nie starczyło czasu.

A na blogu przyjdzie jeszcze tylko czas na podsumowanie - wkrótce.

4 komentarze:

  1. Oczekuję Panie Grigurze na podsumowanie oraz kolejnych dzienników z podróży do Albanii =o)

    OdpowiedzUsuń
  2. No troszkę widzę że będzie trzeba poczekać?

    OdpowiedzUsuń
  3. Grigor gdzie Ty się podziewasz? ;) mam nadzieję że do stycznia wrócisz i pojawisz się na koncercie w Darłowie ;D

    OdpowiedzUsuń
  4. A u mnie Lech Janerka ciągle śpiewa tę piosenkę ..... ilekroć włożę płytę do odtwarzacza ;o))

    OdpowiedzUsuń