wtorek, 31 sierpnia 2010

W Ziemi Świętej




Od pięciu dni jesteśmy już w Izraelu i wędrujemy po Galilei.
Wcześniej dokończyliśmy przejście przez Syrię - od Damaszku do południowej granicy kraju, po czym przemknęliśmy jak burza przez Jordanię.

Ostatnie dni w Baszarowie obyły się bez większych przygód - bo przecież nie można nazwać przygodą kilku standardowych kontroli w wykonaniu wojska oraz policji(tajnej, jak i jawnej).
Pod koniec nasilili działania tak bardzo, że pomyśleliśmy nawet, że koniecznie chcą coś na nas znaleźć, zanim opuścimy Syrię.

Nic jednak nie znaleźli i bez przeszkód dotarliśmy do przygranicznego miasta Dera'a.
Stąd jeszcze krótki wypad busem do Bosry, żeby zobaczyć piękny, bazaltowy rzymski amfiteatr, największy na świecie po Koloseum.




Następnego dnia stanęliśmy na jordańskiej ziemi.



W tym momencie poczuliśmy jakiś rodzaj ulgi...
Wiatr wiejący znad pustyni był dla nas wiatrem wolności - już nie musimy nerwowo się obracać, kiedy wydaje nam się, że śledzi nas jakiś samochód. Nie musimy ukrywać, jaki jest cel naszego marszu (chociaż na wszelki wypadek trzymaliśmy się wersji, że idziemy do słynnej Petry).

Ruch drogowy jest tu bardziej kulturalny, a i na ulicach też zdecydowanie czyściej.
Byliśmy nawet przekonani, że te śmieci na przygranicznej drodze musiał przywiać wiatr z syryjskiej strony, albo po prostu naśmiecili tu syryjscy taksówkarze.

Nie było nam jednak dane długo zachwycać się Jordanią.
Do pokonania mieliśmy tylko krótki odcinek i cały nasz pobyt w tym kraju niemal zamknął się w 24 godzinach.

Jedyna noc wystawiła jak najlepsze świadectwo gościnności Jordańczyków - był ramadanowy posiłek, była herbatka i była objazdowa wycieczka samochodem po najciekawszych miejscach wioski z przystankiem na małą Pepsi w barze.




Na terenie Jordanii przekroczyliśmy też dwie znaczące granice -
pierwsza, to nasz tysięczny kilometr marszu.
Druga, to poziom morza, poniżej którego zeszliśmy gdzieś w drodze do Doliny Jordanu.





Na granicy z Izraelem spodziewaliśmy się szczegółowej kontroli, szczególnie z takimi pieczątkami w paszporcie.

Klimatyzowana sala, młody, żeński personel oraz specjalny zestaw pytań:

- Czy był pan kiedyś w Syrii lub Libanie?
- Tak.
- Kiedy ostatnio?
- Yyyy...dwa dni temu...

No tak. W Syrii chcieli z nas zrobić izraelskich szpicli.
Teraz Żydzi mogą nas nie wpuścić, jako szpiegów Hezbollahu...

W tym miejscu chciałbym przeprosić wszystkich przyjaznych Syryjczyków i Libańczyków, jakich spotkaliśmy na swojej drodze:

Wybaczcie, ale gdy spytano mnie, czy mam znajomych w Syrii lub Libanie, odpowiedziałem, że nie.
Ale to wszystko dla dobra mojego i Waszego, bo przecież zaczęłoby się jakieś wypytywanie, wyciąganie adresów i wszyscy mielibyśmy problemy...





Wszystko jednak odbyło się bardzo grzecznie i kulturalnie i po pewnym czasie młoda Izraelka wręczyła nam z uśmiechem nasze paszporty z pieczątką.
Pieczątką pozwalającą nam na 3-miesięczny pobyt w Izraelu,
ale tez pieczątką, z którą odmówią nam wjazdu do takich wspaniałych krajów, jak Syria, Iran, Libia, Arabia Saudyjska i jeszcze paru innych, które Izraela nie uznają, są z nim w stanie wojny, bądź po prostu bardzo, ale to bardzo go nie lubią.

Otwierają się rozsuwane drzwi terminalu granicznego, wychodzę na zewnątrz i... niemal krztuszę się powietrzem.
Na termometrze ponad 40 stopni C.
To chyba więcej niż 20 stopni różnicy w stosunku do wnętrza budynku.
Do tego strasznie wilgotno.

Jordan w tym miejscu (i chyba na całej długości poniżej Jeziora Galilejskiego) daleki był od moich wyobrażeń o majestatycznej, biblijnej rzece i przypominał raczej wiejska rzeczułkę lub rów melioracyjny, do tego wypełniony wodą tylko do połowy.




Mimo wszystko w powietrzu wody jest zdecydowanie pod dostatkiem.
Wielokrotnie słyszeliśmy, w rożnych krajach na trasie, że tak gorącego lata nie było od wielu lat.
Ma się to szczęście do pogody...

Wobec tak nieludzkich warunków podjęliśmy jedyną słuszną decyzję i oczywiście poszliśmy dalej.

Na drodze znak: Jerozolima 126 kilometrów, na południe.
My jednak obieramy kurs na północ, gdyż chcemy jeszcze obejść dookola Jezioro Genezaret (Galilejskie) i odwiedzić kilka biblijnych miejsc w Galilei.

Byliśmy już m.in. w Kafarnaum i na Górze Błogosławieństw.



W najbliższych dniach będziemy w Nazarecie i na Górze Tabor.

Może i obejście Jeziora Galilejskiego to nie to samo, co na przykład przejście wokół Bajkału, ale jest to w końcu najniżej położony zbiornik wody słodkiej na Ziemi - leży 209 metrów poniżej poziomu morza.
Poza tym trochę kilometrów obwodu ma.

A biwaki przy brzegu to coś wspaniałego - plaża, zachód słońca, kąpiel w ciepłej, czyściutkiej wodzie...






Jutro zamykamy okrąg wokół jeziora i zdecydowanym krokiem ruszamy na południe.
W ciągu kilku dni powinniśmy być już u celu - w Jerozolimie.

Ostatnią niewiadomą jest przejście przez tereny Autonomii Palestyńskiej.

Przy czym w tej niewiadomej jest jeden pewnik - arabska gościnność Palestyńczyków z Zachodniego Brzegu Jordanu.










wtorek, 24 sierpnia 2010

Raz na wozie, raz podwozie, czyli w Syrii w różnych celach




Zadziwiające jak to się w życiu układa -
tak jak nasza droga wiedzie czasem ostro pod górę, żeby chwilę później poprowadzić nas stromo w dół, w ciemną dolinę, tak i my poruszamy się, jak po jakiejś sinusoidzie, w której grzbiety i doliny powtarzają się z zadziwiającą regularnością.

Jednego dnia policjanci radiowozem podwożą nas w miejsce, w którym możemy się wykąpać w płynącej z gór wodzie, a kolejnego, inni funkcjonariusze, wiozą nas w nieznane, a w samochodzie brzęczą kajdanki i błyszczy się w słońcu długa broń...

Raz żołnierze częstują nas herbatą, przynoszą chleb i konserwy, innym razem kradną część naszego ekwipunku podczas przeszukania...

Jedną noc spędzamy w wygodnych łóżkach w ormiańskim sierocińcu, a kilkadziesiąt godzin później leżymy na posadzce w dusznej celi...

Ale po kolei:

Sinusoidy część pierwsza - wznosząca

Z Bejrutu wyruszyliśmy dosyć późno, ale najważniejsze, że już wyleczeni z problemów żołądkowych.
Po kilku kilometrach przedzierania się przez ruchliwe drogi rozrośniętej metropolii wyszliśmy w końcu z miasta.
Teren zaczął się wznosić - była to zapowiedź czekającej nas przeprawy przez góry Liban.
W pierwszej napotkanej miejscowości przystanęliśmy w małym barze i zamówiliśmy shawarme (to mniej więcej to samo, co kebab).
Kiedy właściciele dowiedzieli się, ze jesteśmy z Polski, bardzo się ucieszyli.
Zaraz padło nazwisko "Lecz Valeza" (Lech Wałęsa) i oczywiście Jean Paul II - wciąż byliśmy na terenach zamieszkanych przez libańskich chrześcijan.

Przemiłe małżeństwo poczęstowało nas jeszcze arabską kawą, owocami kaktusa, a na koniec stanowczo odmówiło przyjęcia zapłaty.

Gościnność wróciła!
I to wróciła z dalekiej podroży!

Ostatnie dni szliśmy przez mocno skomercjalizowaną część wybrzeża, pełną wielkich hoteli i "Super Night Clubów", gdzie trudno było liczyć na zaproszenie na tradycyjną herbatę.



Teraz jednak znów weszliśmy w tereny, gdzie turyści byli rzadkością, a ludzie nie byli nastawieni wyłącznie na ciągnięcie zysków z portfeli bogatych Europejczyków, Amerykanów czy Rosjan.

Dalsza droga wiodła raz w górę, raz w dół, aby na koniec dnia zaprowadzić nas do uroczej wioski Deir el Qamar, gdzie do snu utuliła nas butelka libańskiego specjału - araku.

Następnego dnia chcieliśmy przejść przez miasteczko Beiteddin, słynące z XIX-wiecznego pałacu emira Beszira Szihaba II, lecz po drodze zatrzymali nas żołnierze.

Dlaczego prezydenci zawsze muszą mieć swoje letnie pałace tam, gdzie my akurat idziemy?

Kiedy w Syrii przechodziliśmy drogą, z której było widać światła nadmorskiej rezydencji Baszara al-Assada, do pamiętnej kontroli zatrzymała nas "policja do ochrony drzew".

Teraz, kiedy od pierwszych zabudowań Beiteddin dzieliło nas kilkadziesiąt metrów, przed oczyma pojawiła się nam perspektywa nadłożenia 10 kilometrów i dojścia w to samo miejsce okrężną droga - właśnie dziś prezydent Libanu rozpoczynał letni wypoczynek i droga do miasteczka od tej strony była zamknięta.

Żołnierze byli nieubłagani - dostali rozkaz z góry i nie mogli nas przepuścić.

Na szczęście znalazła się inna droga, nie do końca wygodna, ale nie wymagająca tak długiego marszu.
Musieliśmy jednak zrezygnować ze zwiedzenia pałacu - i tak straciliśmy już sporo czasu i sił na przedzieraniu się przez krzaki.

Za Beiteddin w zasięgu wzroku pojawił się już grzbiet Libanu i kręta droga, która miała nas przeprowadzić na drugą stronę gór.

Gdy zbliżaliśmy się do jednej z wiosek powietrze przeszyła seria wystrzałów z automatu.
To weselnicy strzelali na wiwat młodej parze - przed chwilą mijały nas samochody z nowożeńcami i ich gośćmi.

Nie zdążyliśmy jednak na pokaz umiejętności strzeleckich.
Kiedy doszliśmy do wsi zobaczyliśmy tylko łuski po nabojach i mężczyznę, który chował kałasznikowa do bagażnika samochodu.
Orszak weselny poszedł dalej tanecznym krokiem przez wąskie uliczki przy akompaniamencie bębna i tradycyjnej fujarki.



Z powodu opóźnień w ciągu dnia ostatnie kilometry pokonywaliśmy już nocą.
I w takiej scenerii było nam dane zobaczyć majestatyczne libańskie cedry, tajemniczo oświetlane jedynie przez blask księżyca i światła miast poniżej.

Drzewo to nie bez przyczyny znalazło się na fladze Libanu - kraina ta słynęła niegdyś z potężnych cedrowych lasów, które pozwoliły starożytnym Fenicjanom zbudować doskonałą flotę, a były też źródłem pożądanego w antycznym świecie surowca.

Niestety lasy niemal doszczętnie wycięto i dziś jedynie małe skupiska drzew w kilku rezerwatach świadczą o dawnym bogactwie przyrody.

Tę noc planowaliśmy spędzić na przełęczy, aby następny dzień rozpocząć już od zejścia do Doliny Bekaa.
Myśleliśmy o jakimś spokojnym odludnym miejscu na namiot, ale przecież powinniśmy wpaść na to, że taki strategiczny punkt - przełęcz na jednej z niewielu dróg przecinających góry, w takim kraju, jak Liban, będzie pilnowany przez oddział żołnierzy.




Zdecydowaliśmy się pójść na współpracę z wojskiem i spytaliśmy się wprost, czy nie możemy gdzieś tu rozbić obozu.
Miejsce na namiot znalazło się niedaleko posterunku, a po chwili żołnierze zaproponowali herbatę i spytali, czy nie chcemy kanapki z mięsem.

Oczyma wyobraźni ujrzałem już, jak dowódca odpala rożen, a niższy stopniem wojak bagnetem odkrawa kawałki mięsa i przygotowuje dla nas shawarme.

Parę minut później przyniesiono nam imbryk z herbatą, chleb i wojskowa konserwę.
Cóż, dobre i to.



Spaliśmy w najwyższym punkcie naszej drogi, na wysokości 1840 m n.p.m., i w nocy było trochę zimno, ale odesłane w paczce w Turcji śpiwory pewnie już dotarły do domu, więc trzeba było założyć na siebie wszystko, co się da i wytrwać do rana.

A rano - kolejna porcja chleba i konserw w prezencie i zejście do leżącej kilkaset metrów niżej Doliny Bekaa, w której wszędzie rosną (widoczne) winorośle i cytrusy oraz (niewidoczne) konopie indyjskie.




Tego dnia chcieliśmy dojść do Anjaru, w którym znajdują się ruiny miasta z okresu Umajjadow, wpisane na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO.



Nie wiedzieliśmy jednak o fascynującej historii tej miejscowości, którą bez wahania można nazwać Małą Armenią.

Jest dzielnica ormiańska w Bejrucie, są też Ormianie w Trypolisie, ale w Anjarze Ormianinem jest niemal każdy z trzech tysięcy mieszkańców.
Maja tu swoje szkoły, 3 kościoły, policję i sklepy, a używają języka, który jest połączeniem ormiańskiego z arabskim i tureckim.

Społeczność Anjaru stanowią dawni mieszkańcy wioski Jebel Moussa i ich potomkowie.
Wioska wsławiła się waleczną obroną przeciw Turkom w 1915 roku - podczas tureckiego ludobójstwa Ormian.
Dziś leży na terenie Turcji, ale do lat 40 XX wieku należała do Syrii.
Kiedy tereny w okolicach Antakyi przyznano Turcji, sprawujący władzę mandatową w Syrii Francuzi wykupili ziemie w Dolinie Bekaa i przenieśli tam wszystkich mieszkańców Jebel Moussa.



Miejsce, które wtedy było zupełnym pustkowiem, dziś jest pięknie położonym miasteczkiem, wyróżniającym się, na tle otaczających je miast arabskich, czystością i porządkiem.

Na czas naszego pobytu przypadły obchody 70-lecia założenia miasta i 95-lecia masakry Ormian.

Miło będziemy wspominać długie wieczorne rozmowy z Ormianami, wciąż tu mieszkającymi, oraz dawnymi mieszkańcami Anjaru, którzy przyjechali tu z Włoch, Szwecji czy Francji, tylko na czas uroczystości rocznicowych.

Wspólnym tematem naszych rozmów stała się zawiła historia naszych krajów.
Historia często wspólna, czego świadectwo możemy odnaleźć chociażby we Lwowie.

Anjar był ostatnim naszym przystankiem w Libanie.
Stąd już tylko kilka kilometrów dzieli nas od granicy.
Szybka odprawa po libańskiej stronie i już maszerujemy pod górę, w stronę Syrii.



Sinusoidy część druga - opadająca

Libański i syryjski posterunek graniczny dzieli 8 kilometrów.
Pomiędzy nimi rozciągają się surowe, półpustynne góry, których grzbietem biegnie granica.
Samochody pokonują ten odcinek po autostradzie w kilka minut.
Nam długie podejście zajęło niemal godzinę.

W najwyższym punkcie drogi zaczyna się Syria.

Teraz będzie zasadniczo z górki - najpierw do leżącego o około pół kilometra niżej Damaszku, a potem przez południową Syrię, żeby w Dolinie Jordanu zmienić metry n.p.m. na p.p.m.




Może to było o jedno zdjęcie za dużo, za blisko strefy zmilitaryzowanej.
Może jakiś dowódca był nadgorliwy, albo miał po prostu gorszy dzień.

Zatrzymali nas kilometr przed syryjskim punktem kontroli.
Wsadzili do samochodu terenowego i przewieźli do jednostki wojskowej na przełęczy, przez którą niedawno przechodziliśmy.

I tak zaczęło się najdziwniejsze 48 godzin, jakie przeżyliśmy podczas tej podróży...

Młody żołnierz przeszukuje nasze plecaki.
Kiedy wpada mu w ręce coś, co wzbudza jego podejrzenia, odkłada to na bok.
A jest to wybór dosyć przypadkowy - na osobnej kupce, oprócz aparatu fotograficznego, komórki i scyzoryka, znajduje się też darmowa mapa Budapesztu, którą zapomniałem włożyć do odsyłanej do domu paczki, znaleziony przeze mnie na drodze proporczyk z flagą Turcji, czy też książka po angielsku, którą dostaliśmy od księdza z Anjaru...

W tym momencie wizja deportacji staje się wyraźna i jasna, jak słońce na Pustyni Syryjskiej w samo południe.



Żeby choć odstawili nas na granicę z Jordanią...

Ale nie, przecież w takich wypadkach jedzie się prosto na lotnisko i wtedy najbliższym lotem przenosimy się do słonecznej Bolandy...

Rzeczy podejrzane gdzieś zabrano, a my czekamy.
Nie wiemy na co, nie wiem jak długo.
Żołnierz nalewa nam herbaty.
Czekamy dalej.


Po jakiejś godzinie przyjeżdża samochód i przewożą nas do małego budynku kawałek dalej, ale wciąż przed punktem kontroli granicznej.
Tam czeka na nas kilku mężczyzn w cywilu, ale widać, ze to jacyś Ważni Ludzie, bo żołnierz, który jeszcze niedawno dyrygował innymi wojakami, teraz stoi potulny jak baranek.

Kolejne pytania, nasze tłumaczenie, ze jesteśmy tylko turystami, że chcieliśmy sobie jedynie zrobić zdjęcie na tle gór i absolutnie nie mieliśmy zamiaru fotografować ściśle tajnych obiektów wojskowych (które i tak można dokładnie obejrzeć na zdjęciach satelitarnych w internecie).

Znowu przeszukanie i tym razem w syryjskie ręce wpadł mój odbiornik GPS, który wcześniej jakoś umknął uwadze żołnierzy.

Ważny Pan nie bardzo wie, co to jest i jak to włączyć. Pyta, czy to komórka i daje popis swoich umiejętności odczytywania alfabetu łacińskiego, rozszyfrowując nazwę firmy "Garmin", jako "Germany".
Podchwytuję tę wersję i zapewniam gorąco, że to niemiecki telefon.
Okazuje się to jednak niezbyt przekonujące i po 5 minutach sprawdzania zapada wyrok - to GPS!

No to pogrążamy się coraz bardziej...
Syria jest jednym z dwóch krajów na świecie, oprócz Korei Północnej, w których odbiorniki GPS są zakazane.

Mimo wszystko zostajemy poczęstowani kawą, ale za chwilę przyjeżdżają dwa samochody i znowu jesteśmy zaproszeni na przejażdżkę.

W towarzystwie trzech funkcjonariuszy (choć wciąż nie potrafimy powiedzieć jakiej służby), broni długiej oraz kajdanek (póki co jeszcze nie na naszych rękach), specjalnym pasem ruchu ominęliśmy bramki kontroli granicznej (co później będzie miało swoje konsekwencje) i pomknęliśmy w stronę Damaszku.

Na ostatnie minuty jazdy zasłonięto nam oczy, Maćkowi specjalną maską, a mi arafatką, żebyśmy nie widzieli, gdzie nas wiozą.
Potem zostaliśmy wyprowadzeni z samochodu i kazano nam stać twarzą do ściany, dopóki nie zatrzasnęły się za nami ciężkie metalowe drzwi.

W pokoju, do którego nas wprowadzono, pośród licznych portretów Baszara, siedział wąsaty Syryjczyk w białym podkoszulku na ramiączkach.

To dopiero musiał być Ważny Człowiek.
Ci, którzy nas przywieźli uważnie słuchali, co mówi i wypełniali jego polecenia.

Postanowiliśmy, że nie będziemy niczego mówić, dopóki nie pozwolą nam skontaktować się telefonicznie z ambasadą.
Nasze żądania cały czas jednak zbywano zapewnieniem, że oczywiście taki telefon będzie możliwy, ale dopiero kiedy przyjedzie jakiś Pan Generał.

Po dłuższym czasie takiego impasu, gdzie policjant pyta nas o imię ojca, a my, udając że nie rozumiemy, powtarzamy jak mantrę "safara (ambasada) Bolanda telefon", postanowiliśmy trochę zmienić taktykę i zacząć iść na współpracę.
Możliwości zatelefonowania jednak nie otrzymaliśmy.

Spisano listę skonfiskowanych nam rzeczy - tych, które podczas pierwszej kontroli trafiły na osobny stos, zupełnie jednak nie wspominając o całej reszcie ekwipunku, znajdującego się w leżących pod ścianą plecakach.

Spis był oczywiście cały po arabsku, a podpisanie go polegało na tym, że chwycono moją rękę i odbito pod spodem odcisk kciuka.

Później, kiedy okazało się, że część rzeczy z plecaka zniknęła, nasze szanse na ich odzyskanie były praktycznie zerowe.

Kiedy powiedziano mi, żebym ściągnął i podał swoje okulary jeszcze nie wiedziałem, co się szykuje.
Kiedy miałem też zdjąć z przegubu kolorową bransoletkę i wszystko, co miałem zawieszone na szyi, stało się dla mnie jasne co zaraz nastąpi.

Miałem już okazję spędzić noc w areszcie i procedura przed zamknięciem w celi była taka sama.
Za chwilę jeszcze pewnie poproszą o wyciągnięcie paska ze spodni i sznurówek z butów.

Znów zaczęliśmy domagać się kontaktu z ambasadą i znów nic nie wskóraliśmy.
Sytuacja stała się nieprzyjemna.
Policjant coś krzyczał po arabsku.
Inny powtarzał, że trzeba czekać na Generała.

***

Pozbawiony okularów wzrok mętnie błądzi po ścianach celi.
Jest strasznie duszno.
Leżymy na kocach, rozłożonych na kamiennej posadzce w małym pomieszczeniu z zakratowanym oknem.





Dla zabicia czasu zaczynam pogoń z klapkiem za biegającym po ścianie robalem.

Wyławiam wzrokiem rożne arabskie napisy, wydrapane przez więźniów, ich podpisy i rysunki.

Rzędy kreseczek wyznaczają liczbę dni, spędzonych w celi.
Układają się w całe tygodnie, miesiące, niektóre są uporządkowane w dziesiątki.

W gąszczu arabskich znaków trafiam na napis po angielsku:
"Do wszystkich tych cudzoziemców, którzy byli tu przetrzymywani, najczęściej niesłusznie..."

O proszę, czyli nie jesteśmy tu pierwszymi, których podejrzewano o bycie zagranicznymi szpiegami...

"Nie traćcie nadziei.
Przeżyjecie trudne chwile, ale to was tylko wzmocni"

Wszystko nam pozabierali, ale odkryłem, że można coś wydrapać na ścianie metalowym elementem z zamka błyskawicznego w spodniach.

Chciałem napisać coś o wolności, sprawiedliwości, o tym, że każdy reżim kiedyś się skończy...

Ostatecznie tylko się podpisałem, a pod spodem wydrapałem pierwszą kreseczkę...

***

Z płytkiego snu wyrwał mnie szczęk zamka w metalowych drzwiach.
Gdzieś nas wołają.
Zawsze to jakaś odmiana po kilku godzinach w celi.

Kolejne przesłuchanie.
Siedzimy na kamiennych stopniach w korytarzu, w migającym świetle jarzeniówki, przerywanym przez obracające się pod sufitem śmigło wentylatora.

Przesłuchuje nas Dowódca, który chyba niedawno przyjechał.
On to musi być naprawdę Ważną Osoba.

Ponieważ mówi trochę po angielsku, a my przestaliśmy udawać, że nie rozumiemy żadnego języka, poza polskim, rozmowa nawet się klei.

Na stole pojawia się mapa Izraela z mojego plecaka - główny dowód rzeczowy w sprawie.
Tłumaczymy, że chcemy się nią posłużyć, aby dotrzeć do miasta Qunaitra na Wzgórzach Golan, zniszczonego przez Izraelczyków podczas wojny sześciodniowej w 1967 roku i pozostawionego przez władze Syrii nieodbudowanym, jako świadectwo tamtych wydarzeń.

Z zapałem, któremu sam się zdziwiłem, zrywam się i opowiadam, że jestem dziennikarzem i chcę napisać reportaż o tym miejscu i pokazać ludziom w Polsce okrucieństwo Izraela i krzywdę Syrii.

Dowódca ze zrozumieniem i aprobatą kiwa głową, proponuje nam po łyku herbaty ze swojej szklanki i spisuje nasze zeznania na kartce.
Sprawa wydaje się być na dobrej drodze ku wolności.

Wracamy do celi, a ponieważ jest już po zachodzie słońca dostajemy ugotowanego ziemniaka, banana, pomidora i kawałek chleba na kolację.

Kolejny raz dźwięk otwieranego zamka i zaraz wąskimi korytarzami pomiędzy celami prowadzą nas do depozytu, gdzie zostawiliśmy nasze plecaki.

Czyżbyśmy zbliżali się do szczęśliwego zakończenia...?
Już pobieżne oglądniecie plecaków wskazuje, że to jeszcze nie koniec naszej historii rodem z kroniki kryminalnej "997".

Przedmioty z listy, spisanej przez funkcjonariuszy, rzeczywiście zgadzają się z wykazem, ale po przepakowaniu plecaków odkrywamy brak m.in. latarki, noża, okularów przeciwsłonecznych i pióra (później odkrywamy tez, że ktoś zapragnął uzupełnić niedobór składników odżywczych przy pomocy naszego opakowania multiwitaminy).
Maćka komórka znalazła nowego szczęśliwego właściciela chyba jeszcze podczas pierwszego przeszukania przez żołnierzy.

Kiedy sprawdzam zawartość torebki z dokumentami, zauważam brak grubego pliku banknotów pięciodolarowych.
No to tutaj już przegięli ...

O ile Dowódca nie bardzo przejął się zniknięciem części naszych rzeczy, a i my nie widzieliśmy większych szans na ich odzyskanie, to z brakiem mojej waluty obcej chyba musiał coś zrobić.

Wróciliśmy do celi, tym razem już z plecakami, a po chwili wywołano mnie i zaprowadzono do budynku obok, gdzie, zza portretów prezydenckiego rodu, tylko gdzieniegdzie widać było ścianę.

Na jednym z ostatnich pięter, w eleganckim gabinecie, urzędował Generał.
Mały, łysy. gość, ale chyba naprawdę strasznie ważny.
Czułem pewną satysfakcję, kiedy widziałem, jak ci, którzy jeszcze przed chwilą nas przesłuchiwali, teraz skromnie czekają na pozwolenie, aby wejść do gabinetu i niemal bojaźliwie spuszczają wzrok.

Generał coś krzyczał, gdzieś telefonował i w końcu polecił, aby wypłacono mi równowartość zaginionej kwoty w funtach syryjskich.
Na koniec usłyszałem nawet przeprosiny (jednak nie od Generała - od tego ma on swojego asystenta).

Jeszcze chwile siedzieliśmy w celi, ale już przy otwartych drzwiach, aby nie było tak duszno.
Było już jasne, że niedługo opuścimy mury tego budynku i będziemy mogli kontynuować podróż.

Tak też się stało, ale następnym przystankiem okazało się biuro imigracyjno-paszportowe.
Nie mieliśmy bowiem wbitej syryjskiej pieczątki wjazdowej i nie przeszliśmy też kontroli na granicy (chociaż potem przecież skontrolowano nas tak dokładnie, że nic nie dałoby się ukryć).

W biurze niestety nic nie udało się załatwić, gdyż jakiś wysoki funkcjonariusz poszedł już do domu - w sumie nie ma mu się co dziwić, bo było około północy, choć biuro normalnie funkcjonowało i było tam kilkunastu mundurowych.

Zabrano nasze paszporty i powiedziano nam, że sprawa będzie załatwiona rano i mamy stawić w tym miejscu o godzinie 9:30.

I już zaczęliśmy się zastanawiać, jak zakończyć tak uroczy dzień i gdzie się przespać, gdy oświadczono nam, że zostaniemy przewiezieni do "specjalnego miejsca".

Chwilę potem znów jechaliśmy w nieznane, które tym razem okazało się być...aresztem imigracyjnym.

A tam - sama śmietanka towarzyska:
Murzyni z Kongo i Sudanu, obywatele Bangladeszu i Wietnamu, Palestyńczycy i Egipcjanie.

Jako że sprawa była oficjalna żadne zdrobniałe "Greg" ani "Matta" (ulepszona wersja "Mat") nie wchodziło w grę, a wypowiedzenie imienia "Grzegorz" przekracza możliwości aparatu wymowy przeciętnego Araba, staliśmy się bohaterem zbiorowym nazywanym "Bolanda".
Strażnicy wydawali nam zatem polecenia w stylu "Bolanda come" czy "Bolanda go".

Natomiast towarzysze niedoli z całego (choć głównie Trzeciego) Świata byli bardzo przyjaźnie nastawieni i noc spędzona na materacu w zbiorowej sali pozostawiła miłe wspomnienia.

Zjedliśmy wspólny posiłek na koszt syryjskiego podatnika, a tuż przed wschodem słońca, przez zaspane oczy zobaczyłem, jak jakaś śniada ręka podaje mi suszone daktyle, a chwilę później ręka czarna nalewa Pepsi do plastykowego kubeczka.

Było naprawdę bardzo sympatycznie, ale miałem nadzieję, że właśnie spędziliśmy tam dwie noce - pierwszą i ostatnią zarazem.

Rano mieliśmy zaszczyt poprowadzić mały orszak, składający się z kilku osób, idących grzecznie w parach, jak dzieci z przedszkola na wycieczce do kina.

Tylko ze przedszkolaki zazwyczaj tylko trzymają się za ręce, a nie są spięte kajdankami...

Przewieziono nas znów do biura imigracyjno-paszportowego, jeszcze godzinę potrzymano pod kluczem w małym pokoiku z kilkunastoma innymi osobami i w końcu zwrócono nam paszporty i wolność, próbując w zamian wyłudzić 50 $ (!) łapówki (ale nie dostał od nas ani złamanego centa, skorumpowany dziad jeden!).

Problem w tym, że w naszych paszportach dalej nie było pieczątki wjazdowej, a jej brak równał się kłopotom przy wyjeździe, jak i przy każdej policyjnej kontroli.

Po stempel odesłano nas do innego urzędu.

Szybka konsultacja z Panią z polskiej ambasady (Safara Bolanda - pozdrawiamy!) i tym razem z własnej woli udaliśmy się do państwowego urzędu.

Trzy godziny biegania od pokoju, do pokoju, zbierania podpisów, przyglądania się urzędnikom, tonącym w papierach, w dusznych klitkach i...pieczątki dalej nie ma.

Dostaliśmy jedynie pismo po arabsku z podpisem Generała - chyba Szefa Wszystkich Pograniczników i Celników i z tym papierkiem musieliśmy się udać na przejście graniczne, przed którym nas dzień wcześniej zatrzymano.

Na szczęście i tak planowaliśmy tam jechać następnego dnia, żeby rozpocząć marsz w miejscu, w którym został on brutalnie przerwany.

Resztę dnia spędziliśmy na spaniu, jedzeniu i cieszeniu się z odzyskanej wolności.

Następnego dnia wstaliśmy po 5, gdyż chcieliśmy jak najwcześniej dojechać na granicę i w końcu pójść do Damaszku.
Ale oczywiście my mogliśmy sobie chcieć, a syryjska rzeczywistość to jak zwykle zweryfikowała.

Przy wejściu na perony damasceńskiego dworca autobusowego, obskoczyli nas taksówkarze i rozmaici naganiacze, pytając dokąd jedziemy i bezczelnie kłamiąc, że nie jeżdżą tam autobusy (a to główna droga Damaszek - Bejrut) i pozostaje nam tylko, kilka razy droższa, taksówka.

Wiedzieliśmy, że lepiej im nie wierzyć i sprawdzić takie informacje osobiście, więc spytaliśmy o autobus stojącego nieopodal policjanta.
Ten potwierdził wersje taksówkarzy.
Ale policjantom, wojskowym i innym funkcjonariuszom Baszara, po ostatnich przygodach, nie ufamy tym bardziej!

Chwilę po wejściu na perony juz siedzieliśmy w odpowiednim autobusie.

Inna sprawa, że czekaliśmy ponad godzinę, aż ten autobus ruszy - a ruszył, kiedy nazbierało się trochę więcej pasażerów (no, ale dlatego jest tańszy od taksówki).

Na granicy papier z podpisem generała zdawał się działać cuda.
Bez problemu przepuszczano nas przez kolejne punkty kontroli na drodze do budynku, w którym czekał nas upragniony stempel.
Tam zaprowadzono nas do pokoju kapitana, który wziął dokument wraz z naszymi paszportami i kazał zaczekać 5 minut.
Po upływie wskazanego czasu okazało się, że musimy wytrzymać jeszcze pół godziny, aby potem usłyszeć, że została nam jednak godzina oczekiwania.

No tak - coś zbyt łatwo to wszystko szło.

Kiedy zajrzałem do gabinetu kapitana, na jego twarzy malował się grymas, świadczący o intensywnym myśleniu (czy tez raczej intensywnym kombinowaniu).

Nie wiem dlaczego nie można było po prostu wbić nam tej pieczątki.
W każdym razie, w wyniku kombinowania, kapitan polecił nam spisać po angielsku naszą historię, w podyktowanej przez niego łamaną angielszczyzną wersji, w której przyczyną braku pieczątki w naszym paszporcie było to, że szliśmy sobie z Libanu i "we entered into the wrong building", gdzie "we didnt understand people", po czym "we took a wrong way" i dopiero w Damaszku odkryliśmy brak stempla.

Nie wiem, czy komuś kiedykolwiek udało się tak przejść tę granicę bez żadnej kontroli, nawet, jeśli poszedł "wrong way".
W każdym razie w ostatnim zdaniu kapitan podyktował: "and here problem is finished" i wręczył nam podbite paszporty.

Mogliśmy w końcu pójść do Damaszku.





Jesteśmy już 70 kilometrów na południe Damaszku.
W ciągu trzech dni opuścimy Syrię i potem w dwa dni przejdziemy krótki odcinek w Jordanii.
Miejmy nadzieję, że już bez takich przygód.
















Ruiny rzymskiej świątyni w Baalbek (Liban):




A tak powstaje keffija (czyli arafatka):



sobota, 14 sierpnia 2010

Post w Bierucie




Jednym z pięciu filarów islamu jest post.
Muzułmanie, podczas świętego miesiąca ramadan, powinni powstrzymywać się od jedzenia i picia, od wschodu do zachodu słońca.
Muzułmański kalendarz jest kalendarzem księżycowym i dlatego co roku ramadan przesuwa się o kilkanaście dni.

W tym roku pierwszy dzień ramadanu wypadł 11 sierpnia.

I tego też dnia zaczęliśmy post.
Poszliśmy do sklepu, kupiliśmy ryż i suchary, a pić postanowiliśmy tylko przegotowaną wodę.

Post ten nie wyniknął jednak z pobudek religijnych - po prostu nasze żołądki w
końcu się zbuntowały (i tak późno - biorąc pod uwagę to, jak je traktowaliśmy) i odmówiły współpracy, czyli przyjmowania wszelkiego pokarmu.

Wcześniejsza kuracja przy pomocy Pepsi nie przyniosła skutków (a podobno zawarty w niej kwas fosforowy ma coś pomagać ...), więc odwiedziliśmy też aptekę, aby zasięgnąć fachowej opinii farmaceuty i zaopatrzyć się w odpowiednie medykamenty.

Na szczęście czas postu wypadł nam podczas pobytu w Bejrucie, więc mogliśmy się spokojnie podleczyć przed dalszym marszem.


Mały wyjątek od diety zrobiliśmy jedynie w Sydonie, aby spróbować pysznych miejscowych słodyczy, wykonywanych tradycyjnymi metodami w małych piekarniach, ukrytych w wąskich uliczkach miasta.




Bejrut to nowoczesne miasto bez dużej ilości zabytków, za to z licznymi klubami nocnymi i drogimi sklepami.
Bez trudu dostrzeże się tu także ślady z najnowszej historii Libanu - niemal w każdej dzielnicy można znaleźć domy, podziurawione kulami.








Za chwilę idziemy dalej.

Liban jest krajem gdzie 40% ludności to chrześcijanie i do tej pory szliśmy przez rejony, w których stanowią oni większość.





Jednak przechodząc przez tereny, zamieszkane przez muzułmanów, trzeba będzie uszanować ich religię i nie jesc ani nie pić w miejscach publicznych.