niedziela, 25 lipca 2010

Kilka przydatnych zwrotów

Ewentualnym naśladowcom polecam nauczyć się kilku krótkich zdań, które z pewnością okażą się bardzo przydatne w tej części Turcji.



"Nie, dziękujemy. Idziemy do Jerozolimy. Pieszo."

No to role się odwróciły.
Wcześniej my machaliśmy do kierowców lub zaczepialiśmy ich na stacjach benzynowych, prosząc o podwiezienie.
Teraz to samochody próbują nas złapać na stopa, a my musimy co chwilę odmawiać.

Kiedy szliśmy wzdłuż drogi, nieważne czy zwykłej szosy z popękanym asfaltem, łączącej dwie wioski, czy ruchliwej drogi krajowej, przejazd niemal każdego samochodu (a już na pewno każdego ociekającego chromem i oblepionego naklejkami z płomieniami ognia motoroweru) wiązał się z pozdrawiającym trąbieniem, mruganiem światłami lub chociażby machaniem dłonią.

Na niektórych odcinkach to już bolały nas ręce i myśleliśmy o zrobieniu sobie jakiejś sztucznej dłoni przyczepionej do plecaka i pozdrawiającej kierowców.
No bo jak tu nie odpowiedzieć na te wszystkie przyjazne gesty ? ...

Ale kiedy pojazdy (od betoniarki, przez samochody osobowe, po motorowery - nie wiem gdzie my się mieliśmy zmieścić z plecakami na tym jednośladzie...) zatrzymywały się, nawet w najmniej do tego przystosowanych miejscach drogi, i proponowały podwiezienie, musieliśmy niestety odmawiać:

Nie, dziękujemy. Idziemy do Jerozolimy. Pieszo.




"Dobrze, ale tylko na momencik."

Pierwszego dnia myślałem już, że w taki sposób to my daleko nie zajdziemy...

Ilość wypitych szklaneczek herbaty przekroczyła wszelkie tureckie normy, nie wypominając już o normach polskich.



Co chwilę byliśmy zapraszani, aby przysiąść i opowiedzieć coś o sobie przy çayu.

Schemat jest zawsze podobny:

Idziemy pośród pól i zielonych gajów cytrusowych, aż w końcu wkraczamy do wioski.
Z różnych stron słychać pojedyncze pozdrowienia.
W centralnym miejscu osady, na tej wiejskiej agorze, siedzą w cieniu Starcy i piją herbatę.
Starcy składają się z, siedzącego w centrum, Starca Najstarszego oraz innych emerytów, wśród których widać pretendentów do zajęcia pozycji Najstarszego - tak ważnej w tym mocno zhierarchizowanym, patriarchalnym społeczeństwie.
Usługuje im mały Ismail (ewentualnie Mahmud).
Młodzież starsza i mężczyźni w wieku produkcyjnym albo pracują w polu, albo wyjechali do miasta w poszukiwaniu pracy lub edukacji.

Nie widać natomiast kobiet.
Czasem tylko w podwórku prześwitują przez płot ich postaci, schylone nad miską, w której ugniatają ciasto na turecki chleb.
Nie uczestniczą oczywiście w obrzędzie picia herbaty.

Kiedy, w odpowiedzi na zapraszające gesty i wołania, wstępowaliśmy na çay, często kończyło się to małym poczęstunkiem, pełnym obiadem, a nawet noclegiem.



Minęło trochę czasu, zanim nauczyliśmy się odmawiać.
Odmawiać grzecznie - tak, aby nie urazić zapraszającego, gdyż gościnność jest tutaj wielką wartością i taka odmowa, jeśli nie byłaby dobrze uzasadniona, mogłaby stanowić dużą obrazę.

Podczas dotychczasowych 6 dni marszu wydaliśmy 0 (słownie: zero) tureckich lir!

I nie oznacza to wcale, że chodziliśmy głodni i spragnieni, a spaliśmy po krzakach.
Wręcz przeciwnie!

Nieraz odchodziliśmy od stołu ledwo się ruszając - nie ze zmęczenia, ale z powodu brzucha pełnego specjałów kuchni tureckiej.
A parę razy musiałem ratować się nawet chowaniem części porcji do plecaka, kiedy gospodarz nie patrzył.

Każdy kolejny nocleg to też kolejna historia o tureckiej gościnności i przyjaźni.

Zadawane przez nas wieczorem pytanie o możliwość rozbicia namiotu w ogrodzie, kończyło się zaproszeniem do spania w domu na najlepszych miejscach, wspólnym posiłkiem i traktowaniem nas jak długo oczekiwanych gości.



Ryba z ogniska u trzech rybaków nad rzeką Seyhan, siedzenie po turecku i posiłek na dywanie z całą męską częścią rodziny (kobiety jadają osobno) w Kurtpınar, noc w kamieniołomie czy w biurze firmy ogrodniczej...



Nikt nawet nie chciał nas zabijać za to, że jesteśmy chrześcijanami i pielgrzymujemy do Jerozolimy.
Czasem tylko padały pytania, czy idziemy tez do Mekki i Medyny, ale wymawialiśmy się brakiem czasu.

Ciekawe, czy podczas dalszej wędrówki przez Syrię i Liban też będziemy mieli okazję do odbycia podobnego dialogu:

- Çay, çay! Zimna woda! Chodźcie do nas!
- No dobrze... ale tylko na momencik!


"Tak, mówię po angielsku."

Oprócz standardowego "money, money", które jednak nie padało zbyt często - chyba tylko w miasteczku Kurtkulağı (mają tam zabytkowy karawanseraj - w sumie nic szczególnie ciekawego, ale może czasem zawita tu jakiś turysta i dzieciaki nauczyły się takich żebrów), niektórzy przedstawiciele młodszego pokolenia, którzy często biegli za nami, odprowadzając nas do granic wioski, umieli powiedzieć "what is your name" i "my name is Ahmet".



Starszych nawet nie pytaliśmy o znajomość języka Szekspira i Beckhama, ale pytanie to padało czasem w naszą stronę.

Nie, nie, pytający wcale nie znał angielskiego.
Po prostu zaraz w ruch szła komórka (którą mają tu niemal wszyscy - tak jak facebooka) i dumny tata przekazywał nam słuchawkę, przez którą mieliśmy rozmawiać po angielsku z jego synem czy córką, przebywającymi nierzadko w mieście kilkaset kilometrów dalej.

Po naszej rozmowie telefon wracał do pękajacego z dumy taty, który wypytywał swe dzıecko, co tez mu naopowiadaliśmy i co sądzimy o Turcji.

A my, wiedząc, że sprawy będą tak właśnie wyglądać, nasze zdanie o Turcji i Turkach wyrażaliśmy słowami:

"Çok güzel! Bardzo ładnie! Pięknie!"

Może wynika to z jakichś kompleksów czy niedowartościowania.

Ktoś żalił nam się, że Turcja ma złą prasę na Zachodzie i jest przedstawiana wyłącznie w negatywnym świetle, a prym ma wieść w tym stacja EuroNews.

Jakkolwiek by nie było, ja na pewno zmieniłem swoje zdanie o tym kraju.
Zdecydowane zaskoczenie in plus!

A podobne pytanie słyszałem też w innych krajach i oczywiście odpowiedź może być zazwyczaj tylko jedna, choć nie zawsze do końca zgodna z prawdą.

W Turcji padało ono podczas niemal każdej rozmowy i jeśli ktoś spytał "jak ci się podoba w Turcji?", mogłem zupełnie szczerze odpowiedzieć:

Çok güzel! Bardzo ładnie! Pięknie!

No, może gdyby jeszcze nie było takich upałów...







Dziś cały dzień odpoczywaliśmy w İskenderunie - starożytnej Aleksandreccie.

6 dni marszu i 194 kilometry za nami.

Dziennie robimy od 28 do 39 kilometrów.
Odrzuciliśmy początkowy plan, żeby maszerować tylko rano i wieczorem, a czas największych upałów przeleżeć w cieniu, bo nie wyrobilibyśmy się czasowo.

Musimy więc stawiać czoła upałom.
W ciągu dnia nie patrzyłem na termometr, ale jednego wieczoru, o godzinie 22, było 30 stopni C...
W cieniu oczywiście.

Aż się boję, że mi się skala skończy na termometrze w jakiś słoneczny dzień.

Teraz czeka nas dwudniowa przeprawa przez góry do Antiochii (Antakya) i potem tylko 50 kilometrowy do Syrii.

Idzie się dobrze.
Początkowo pośród pól i gajów cytrusowych nizinnego regionu Çukurova, który we wschodniej części urozmaicony jest niskimi, ale bardzo malowniczymi i skalistymi wzgórzami.



Piątego dnia zobaczyliśmy w końcu Morze Śródziemne, które będzie nam teraz towarzyszyć przez długi czas.
Nie był to jednak zachęcający widok - rafinerie, fabryki, porty, asfalt czarny od jakiegoś oleju.

Ostatnie 50 kilometrów szliśmy wzdłuż ruchliwej drogi, ale niestety nie dało się inaczej, bo w tym miejscu wybrzeża pozostaje bardzo wąski pas pomiędzy morzem, a górami, wysokimi na ponad 2000 m i nie było innej trasy do wyboru.



Tego dnia przez pół godziny padał nawet deszcz.
A dzień przed wyjazdem we Wrocławiu z radością dałem się zmoczyć porządnej ulewie, myśląc że to mój ostatni deszcz na parę najbliższych miesięcy...



Za tydzień planujemy dojść do syryjskiej Latakii i tam też chwilę odpocząć.





poniedziałek, 19 lipca 2010

Idziemy!

Jesteśmy w Tarsie.

Na dworcu przywitała nas temperatura 27 stopni C i wilgotność 99%.
I ja mówiłem, że w Stambule jest parno?!

Zjedliśmy śniadanie i wypiliśmy herbatę z opiekunem muzeum i kościoła Świętego Pawła.
Już widzimy, że tej herbaty to nam po drodze nie zabraknie, bo kilka razy musieliśmy odmawiać zapraszającym nas Turkom.

Za chwile zaczynamy iść.
Zobaczymy jaki rytm wyznaczy nam droga, pogoda.
Planujemy robić około 30-40 kilometrów dziennie.
W plecakach duży zapas wody, przez co dosyć sporo ważą.

Następnego meldunku spodziewajcie się raczej za kilka dni, bo w drodze przez Nizinę Cylicyjską będziemy mijać tylko wioski i małe miasteczka.




niedziela, 18 lipca 2010

Stambuł. 5 zmysłów



1. Smak Stambułu

sok pomarańczowy

Są dwie zasady dotyczące ulicznego jedzenia.
Jedna mówi, że skoro miejscowi to jedzą, to ty też się nie otrujesz.
Druga natomiast stoi w zupełnej sprzeczności do tej pierwszej: to, że tubylcy coś jedzą, nie oznacza, że twój żołądek również przyjmie to bez problemów.

Regionalna kuchnia jest częścią kultury danego miejsca, dlatego zawsze bliżej mi do tej pierwszej postawy - poznawania nowych smaków nawet kosztem problemów żołądkowych (ale w końcu po to też mamy apteczkę naładowaną tabletkami węgla).

Higieniczni puryści zapewne załamaliby ręce nad stanem czystości ulicznych kramików, ale nie ma nic smaczniejszego, niż świeżo wyciśnięty sok z dojrzałych pomarańczy!

I niech się schowają rozwodnione nektary i napoje pełne konserwantów.

Wiwat naturalne soki!


herbata - czyli po turecku çay

Bardzo mocna i aromatyczna. Pita przez Turków przy każdej okazji, najczęściej z malutkich szklaneczek o charakterystycznym kształcie.
Po zatłoczonych uliczkach miasta przemykają dostarczyciele herbaty z tackami pełnymi takich szklaneczek. Często w danym lokalu można zamówić çay, choć nie robi się go na miejscu - jest donoszony z pobliskiej herbaciarni, zajmującej się tylko parzeniem tego narodowego tureckiego napoju.





















2. Zapach Stambułu

kukurydza

Spośród wszystkich ulicznych przekąsek pachniała najmocniej.
Kukurydzę najpierw się gotuje, tak jak to robimy i w Polsce, a potem dodatkowo opieka na ruszcie.
Kolorowe wózki sprzedawców można spotkać niemal na każdym rogu, ale oczywiście im bliżej turystycznych atrakcji, tym drożej.
Naprawdę intensywny zapach!







woda z fontanny ablucyjnej

Pobożny muzułmanin modli się pięć razy dziennie, a przed każdą modlitwą ma obowiązek obmyć w bieżącej wodzie ręce, nogi, twarz, uszy i kark.
Z tego powodu przed każdym meczetem znajduje się fontanna do ablucji lub chociaż mały kran.

Ponieważ od początku postanowiliśmy zapoznawać się z miejscową florą bakteryjną i stopniowo do niej przyzwyczajać (żeby potem uniknąć niespodzianki w postaci tzw. klątwy faraona, zwanej też sraczką), po drodze do Turcji piliśmy wodę z rożnych źródeł, a i w Stambule, kiedy w czasie zwiedzania miasta dopadło nas pragnienie, nie wahaliśmy się przed napełnieniem butelki wodą z fontanny przed meczetem.

Smakowała raczej normalnie, a i klątwa faraona nas po niej nie dopadła.
Nie wiem dlaczego, ale w pamięci pozostał mi jednak jej osobliwy zapach.




3. Dźwięk Stambułu

muezin wzywający do modlitwy

Już pierwsze kroki na tureckiej ziemi stawialiśmy przy akompaniamencie jego śpiewu, płynącego z meczetu, położonego kilkadziesiąt metrów od granicy.

W niektórych miejscach starego Stambułu, gdzie minarety zdają się wyrastać z każdej strony, głosy muezinow z rożnych meczetów uderzały ze zwielokrotnioną siłą, przeplatały się i odbijały echem od średniowiecznych murów.


Ten dźwięk będzie nam towarzyszył przez całą drogę w świecie islamskim.




Light in Babylon Project

İstikal Caddesi, wiecznie pełen ludzi deptak ze swoimi knajpkami i sklepami, to także ulubione miejsce dla wszelkiego rodzaju artystów, próbujących wymienić swój talent na tureckie liry rzucane do kapelusza.

Light in Babylon Project. Trzy osoby. Gitara, cymbały, djembe i piękny śpiew, przywodzący na myśl pieśni wędrujących po Saharze beduinow.

Nie wiem skąd pochodzą, nie wiem czy można ich znaleźć gdzieś w sieci, ale jeśli to możliwe, to naprawdę polecam zapoznać się z ich twórczością.

A teraz, na zachętę, mogę zamieścić tylko zdjęcie.

4. Widok Stambułu

historia, historia, historia...

Hagia Sophia, Zatopiony Pałac, Wieża Galata, mury Teodozjusza, obelisk Totmesa...

Tu historię widać na każdym kroku.
Pamiątki po Bizancjum, wspaniały kościół Mądrości Bożej, jak wiele innych kościołów przerobiony na meczet.

Starożytne mury Konstantynopola.

Obelisk Totmesa, pochodzący z XV wieku p.n.e. i sprowadzony z Karnaku przez cesarza Teodozjusza - tak starego pomnika stworzonego ręką człowieka nie widziałem jeszcze nigdy.

Właśnie to zrobiło na mnie największe wrażenie.

Nie urzekł mnie natomiast Wielki Bazar - największe na świecie kryte dachem targowisko.
Czekam zatem na bazary Damaszku i Jerozolimy.





Złoty Róg, Bosfor, Azja, Morze Czarne

Rejs na północny kraniec cieśniny Bosfor pozwala dostrzec wody Morza Czarnego.

Promy na azjatycki brzeg funkcjonują jako normalna część komunikacji miejskiej i tyle też kosztują.

Z Europy do Azji za 3 złote?

Żaden problem!


5. Dotyk Stambułu

Gorąco, duszno.
Temperatura przekracza 30 stopni C przy dużej wilgotności powietrza.

Zaraz po wyjściu z klimatyzowanego pomieszczenia, po zrobieniu kilku kroków na stromym podejściu od zatoki Złoty Róg wgłąb dzielnicy Galata, człowieka oblewa pot.

Nawet pranie jakby wolniej wysycha.

Czasem tylko trochę ochłody przyniesie wiatr znad Bosforu.




Plany się nieco zmieniły, ale przecież od tego one są, by je czasem, do pewnego stopnia, modyfikować.

Do Ankary dojechaliśmy pociągiem, a za kilka godzin mamy autobus do Tarsu.

Autostopu już starczy, bo czas ucieka, a nogom w końcu przyda się trochę marszu.

W Ankarze nic nie zwiedziliśmy, bo i nie bardzo jest co.
Była za to kuchnia turecka u Neslihan, znajomej Maćka.

Jutro po 10 rano przybywamy do Tarsu.
Miejmy nadzieję, że tym razem bez opóźnienia - nasz pociąg Anadolu Expres ze Stambułu do Ankary był opóźniony 3,5 godziny z powodu pożaru na trasie i konieczności podstawiania autobusu zastępczego.







Pozdrowienia z dworca autobusowego w Ankarze!

piątek, 16 lipca 2010

Wciąż w Europie



Stambuł, miasto stojące w rozkroku między Europą a Azją.
Przy czym to, że znajdujesz się w jego europejskiej części nie oznacza, że jesteś w Europie - ten rozkrok miasta nad Bosforem ma raczej charakter bardziej mentalny niż geograficzny.

Ciężarówki nie mogą wjeżdżać do centrum, więc przemiły kierowca tureckiego TIRa, który wiózł nas od granicy bułgarskiej, wysadził nas przy zjeździe z autostrady na przedmieściach tego 13-milionowego miasta.



Na przedmieściach, to znaczy jakieś 20 km od centrum.

A że była to część europejska łatwo było poznać, gdyż ledwo wyszliśmy z klimatyzowanej kabiny ciężarowego Renault na upalny asfalt tureckiej drogi, podbiegło do nas kilkoro dzieci, władających językiem angielskim płynnie, choć w ograniczonym zakresie - na nasz widok zaczęły krzyczeć jedno słowo: "Money, money!".

Mając przed oczami mroczną wizję, w której mój przewieszony przez ramię aparat dostaje małych tureckich nóżek i ucieka w boczną uliczkę, podczas gdy torebka z paszportem ı pieniędzmi znika w labiryncie wozów z arbuzami i barów z kebabem, czym prędzej udaliśmy się w bliżej nieokreślonym kierunku w poszukiwaniu autobusu do centrum.

No i wpakowaliśmy się w niezłą Azję.

To są widoki, których nie doświadczy przeciętny turysta, dojeżdżający do stolicy Turcji autobusem lub samolotem, kiedy to wysiada w centrum i bez problemu może się odnaleźć - sklepy zachodnich marek, młodzi Turcy potrafiący wskazać drogę po angielsku, pełen turystów deptak, który można śmiało porównać do tych w Polsce czy Hiszpanii.
Tymczasem my mieliśmy nie lada problem, kiedy zorientowaliśmy się, że nie mamy tureckich lir na bilet autobusowy, a na schodkach przy pobliskim bankomacie siedzi grupka podobnych dzieci ("Money, money!" - i nie wykręcisz się, że nie masz, bo przecież przed chwilą wyciągnąłeś z bankomatu) dodatkowo w asyście Turków w wieku średnim.

Na szczęście udało nam się wydostać z tej przemiłej dzielnicy (przy pomocy miejscowych - bo wcale nie twierdzę, że każdy z nich tylko czeka, żeby cię okraść lub oszukać! to naprawdę bardzo gościnni ludzie), a kierowca autobusu wpuścił nas do wozu w zamian za dwa banknoty z zieloną twarzą Pana Washingtona.
I mogliśmy ruszać na podbój Konstantynopola.


Ale nie o tym teraz.
Jestem tu dopiero 24 godziny, a przecież wcześniej trzeba było do Turcji dojechać.


Jak wiadomo przy autostopie nigdy nie wiadomo, gdzie człowieka los (kierowca) rzuci.
I tak, poruszając się z zawrotną prędkością 1 kraj/dzień, zwiedziliśmy po drodze Toskanię, piliśmy Zlatego Bazanta pod zamkiem w Bratysławie, zjedliśmy gulasz po węgiersku na zamku w Budzie (z widokiem na Peszt), podziwialiśmy architekturę Belgradu, nie weszliśmy natomiast na główny plac w Sofii, gdyż za chwilę miał być tam obecny Mahmud Abbas - prezydent Autonomii Palestyńskiej.
Na Mahmuda się w końcu też nie załapaliśmy, ale nic straconego - może zastaniemy go na miejscu, w Palestynie.

Jeśli ktoś spojrzał na mapę (albo ma tę mapę w głowie) i coś mu się nie zgadza z tą Toskanią, to już wyjaśniam:
na pierwszą noc zajechaliśmy do Mikulova, w czeskich Morawach, a miasto to, ze względu na architekturę oraz krajobrazy, jest porównywane właśnie do Toskanii.
Noc spędziliśmy tam w namiocie na szczycie Świętego Pagórka, który to pagórek wraz z otoczeniem jest rezerwatem przyrody (i jak w każdym rezerwacie przyrody jest tam oczywiście zakaz biwakowania).

Kolejne noce to następne biwaki w krzakach lub koło parkingów przy autostradzie.
Kolejne dni to znów kąpiel (lub coś na kształt tego) i pranie w toaletach na stacjach benzynowych i prażenie się na asfalcie dróg i autostrad Europy Środkowej i Bałkanów.



Ale za to jaką przyjemnością była pierwsza normalna noc pod dachem (innym niż dach namiotu), normalna kąpiel, pranie i do tego swobodne chodzenie bez plecaka po chodnikach miasta, zamiast po poboczach dróg!

Zostajemy tu jeszcze chyba dwa dni, a potem wracamy do autostopu.
Czeka trasa Stambuł-Ankara-Tars.

Pozdrowienia dla czytających. Dzięki za dobre słowo.
Michał - podziękowania za odcinek Belgrad-Sofia i bałkański kocioł przed granicą!

piątek, 9 lipca 2010

On the road again

Przygotowania dobiegły końca.
Wszystko, miejmy nadzieję, zapięte na ostatni guzik.
Można ruszać.

A plan jest taki:
- jest nas dwóch - ja i mój brat Maciek
- najpierw jedziemy autostopem do Stambułu (po drodze Bratysława, Budapeszt, Belgrad, Sofia...chociaż kto wie, co będzie po drodze - w końcu jedziemy stopem!)
- po zwiedzeniu Stambułu dalej stopem, z postojem w Ankarze, do Tarsu, w południowej części kraju, gdzie rozpoczyna się właściwa część wyprawy, czyli...
- pieszo z Tarsu, miejsca narodzin świętego Pawła, do Jerozolimy, świętego miasta chrześcijan, żydów i muzułmanów;
około 1000 kilometrów przez Turcję, Syrię, Liban, znowu Syrię, Jordanię, Izrael i Autonomię Palestyńską

Ostatnia noc we własnym łóżku, ostatnie śniadanie w domu, bieżąca woda, wszelkie wygody....
Koniec do połowy września!

Zatem skoro
przygotowania dobiegły końca
i
wszystko, miejmy nadzieję, zapięte na ostatni guzik, to...
Można ruszać!

Chwytam plecak i ruszam na Bielany łapać okazję. Kierunek - południe.

Obiecuję, w miarę dostępu do sieci, zdawać relację z Bliskiego Wschodu.
Czytających pozdrawiam - wszelkie komentarze mile widziane!


On the Road Again! - motyw przewodni na wyjście