poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Guat's up?! Guatemala!


Jakże piękny i kolorowy musi być kraj, który swoją walutę nazwał quetzal - na cześć niewielkiego, ale niezwykle barwnego ptaka, zamieszkującego korony drzew w gęstej dżungli.


Witamy w Gwatemali!



Jednak nie tylko przyroda potrafi zaskoczyć tu feerią barw.


To przede wszystkim miejscowa ludność, z której około 40% to indianie-Majowie, swoimi strojami powoduje, że w oczach mienią się czerwienie, żółcie i błękity, a przyjezdny sądzi, że znalazł się w jakimś rezerwacie, bądź nagle przeniósł się na karty przygodowej powieści opisującej życie tajemniczych plemion.

A przecież oni chodzą tak ubrani na co dzień!







Na ulicach, na targach, w kościołach czy podczas jazdy w starych amerykańskich autobusach szkolnych, które, pomalowane w jaskrawe barwy, w niczym nie chcą ustąpić pola w tej rywalizacji na najbardziej przyciągający wzrok element gwatemalskiego krajobrazu.


Pojazdy te przeżywają tutaj swą druga młodość.


Kiedy Amerykanie stwierdzili już, że są za stare i zbyt niebezpieczne, żeby zawozić małych mieszkańców Kaliforni albo Missouri do collegów, zostały wysłane do krajów Ameryki Środkowej, gdzie miejscowi przewoźnicy wykorzystują je do rzeczy, jakich chyba nigdy nie doświadczyły w USA.


Normą jest, że na każdej kanapie, przeznaczonej dla dwóch utuczonych na hamburgerach grubasków, ciśnie się trójka latynoskich pasażerów, przejście między siedzeniami również całe zastawione jest ludźmi, a na dachu lub na wolnej przestrzeni koło kierowcy leżą wiązki suchych liści, kartony z drobiem i kolorowe indiańskie torby, wyszywane w tradycyjne wzory, które za chwilę wylądują na kobiecej głowie, aby zostać gdzieś przeniesione z niezwykłym wyczuciem równowagi i gracją.




Właśnie te autobusy z wymalowanymi na karoserii religijnymi hasłami i kobiecymi imionami stały się naszym głównym środkiem transportu.





Ostatnie autostopowe przygody zostały za granicą Meksyku.
Ale jeszcze na terenie tego pięknego kraju daliśmy się złapać... kierowcy.


Kiedy mężczyzna w średnim wieku spytał się, czy znamy drogę do Mexico City, wydało nam się to nieco dziwne, ale odpowiedzieliśmy twierdząco, wierząc w swe umiejętności czytania mapy i obsługi GPSa.


Sytuacja zaczęła się robić jeszcze bardziej podejrzana, kiedy kierowca przed tankowaniem musiał pytać się pracownika stacji, z której strony znajduje się wlew paliwa.

Ukradł ten samochód, czy co?

Naprawdę groteskowo zrobiło się jednak, kiedy nasz szofer spytał czy liczba 57, pojawiająca się regularnie na znakach, jako oznaczenie numeru drogi krajowej, którą jechaliśmy od dłuższego czasu wskazuje na liczbę kilometrów, jakie pozostały nam do stolicy...



Wtedy upewniliśmy się, że mamy do czynienia z prostym mieszkańcem małego puebla, który potrzebował pomocy w dostaniu się do wielkiego miasta.

Z jednym z tych Meksykanów, dla których w metrze stosuje się system obrazkowego oznaczenia stacji, pozwalający korzystać z podziemnej kolejki nawet analfabetom.






W Gwatemali okazało się też, że nie najlepsi z nas wulkanizatorzy.

W całym regionie Ameryki Środkowej, z powodu położenia na styku płyt tektonicznych, trzęsienia ziemi i aktywność wulkaniczna są niemal na porządku dziennym.


Niektóre z gwatemalskich wulkanów dawno wygasły, inne są uśpione, a jeszcze inne, jak Fuego w pobliżu miasta Antigua, regularnie dają niezwykły popis swoich możliwości, co także nam pozwoliło zobaczyć pierwszy raz w życiu czerwone strumienie lawy, które spływały po stromych zboczach, aby po chwili zastygnąć i stracić rozświetlający noc blask.


Przepięknie położone jezioro Atitlan otoczone jest przez kilka wulkanów, a miejscowe agencje turystyczne oferują usługi przewodników, gotowych zaprowadzić turystów na każdy z nich.

Jednak my postanowiliśmy zdobyć górę samodzielnie.
W dodatku wybraliśmy najmniej uczęszczany z wulkanów, Tolliman, o wysokości 3160 m n.p.m.


Wokół jeziora żyją liczne grupy Majów, z których każda ma własny język, typowy strój i charakterystyczne wzornictwo.

Miejscowi mężczyźni codziennie wyruszają na zbocza wulkanu, który porośnięty jest do samego szczytu dżunglą, aby zebrać kilkudziesięciokilogramowe ładunki drewna na opał, a następnie znieść je do swojej wioski, stosując charakterystyczny sposób mocowania ciężaru na głowie specjalną przepaską.



Niestety wiedza na temat drogi na wierzchołek u wszystkich napotkanych tubylców ograniczała się do stwierdzenia todo recto - cały czas prosto.

Cóż jednak zrobić, kiedy ścieżka nagle się kończy, a zielony mur dżungli nie pozwala na więcej niż kilkadziesiąt metrów marszu.

Wielokrotnie wracaliśmy się do ostatniego rozdroża i próbowaliśmy różnych wariantów, ale za każdym razem odbijaliśmy się od ściany tropikalnego lasu, którego pokonanie było niemożliwe bez maczety.


Po kilku godzinach bezskutecznych prób uznaliśmy wyższość wulkanu w tym starciu.

W kolejnych krajach czekają jednak następne ogniste góry i z pewnością jeszcze spróbujemy wulkanizacji.





Natomiat kolejny dzień dla odmiany spędziliśmy nie w górach, lecz na wodzie, spływając kilkadziesiąt kilometrów w dół, wijącą się przez dżunglę rzeką Rio Dulce od jej ujścia do Morza Karaibskiego.






I jeszcze mały kącik kulinarny na koniec:


Do tej pory myślałem, że ten chleb z awokado to tylko licencia poetica autora tej piosenki...



A jednak nie! Pychota!



Do popicia gorące truskawkowe atole...


...a jako słoną przekąskę do piwa proponuję prażone pasikoniki.


Smacznego życzą panowie w kapeluszach!


2 komentarze:

  1. Pomysł z filmikami jest świetny. Oby tak dalej
    bohdan

    OdpowiedzUsuń
  2. prażone pasikoniki? a fe! Cudna ta fota z wulkanem na tle błękitnego nieba, ale szkoda że ta wcześniejsza jest w takim małym rozmiarze... pozdro

    OdpowiedzUsuń