środa, 10 sierpnia 2011

Mexican Highway Patrol, czyli jeszcze o autostopie co nieco



Podróżując po Meksyku trzeba się przyzwyczaić do widoku broni.
Na każdym kroku możemy natknąć się na jakiegoś strażnika, który stoi na straży, czy tez ochroniarza, który coś ochrania.
Dworce, sklepy, restauracje, urzędy...
I nie myślcie, że to taki typ naszego ciecia-emeryta z parkingowej budki, o nie!
Policyjne pałki i broń krótka są standardem, a w poważniejszych instytucjach (bądź też tych, które bardziej niż inne mają co chronić) nierzadko widuje się kamizelki kuloodporne, hełmy i karabiny automatyczne.
A skoro cywilne firmy prezentują się tak spektakularnie, to co dopiero meksykańska policja.
W końcu kraj ogłosił jakiś czas temu wojnę – wojnę przeciw kartelom narkotykowym.
Znany nam z policji libańskiej Dodge Charger, który odpowiednio podrasowany przypomina niemalże opancerzony transporter to podstawowy samochód policyjny.
Na drogach często widuje się tez mknące na sygnale półciężarówki z ciężkimi karabinami na dachach.
Pomimo tego meksykańscy policjanci są bardzo uprzejmi i pomocni. Zapytani o drogę zawsze wskażą kierunek, a czasem nawet i podwiozą. Bywa tez, że złapią dla nas stopa (o czym za chwilę)...


W oczekiwaniu na podwiezienie. Nasze plecaki i Matka Boska z Guadalupe gdzieś na południu Meksyku


Podróżując po Meksyku trzeba się przyzwyczaić do częstych kontroli na drodze.
Posterunki policji lub wojska zlokalizowane są na granicy stanów i w  samym środku stanu.
Na wylocie z miasta i daleko poza miastem.
Na terenach przygranicznych i w interiorze.
Zawsze jednak jest to doskonała lokalizacja do łapania stopa.
Funkcjonariusze nie przeganiają w inne miejsce, a wszystkie samochody się zatrzymują lub co najmniej zwalniają.

Nie wspominając o błogim poczuciu bezpieczeństwa pod skrzydłami stróżów prawa.



Zdecydowanie ulubionym naszym środkiem transportu są pojazdy typu pick-up.
Ich kierowcy stanowią też znaczący odsetek w gronie naszych drogowych dobrodziejów.

Tutaj nikt nie obawia się, że "tych dwóch obdartusów stojących przy drodze pobrudzi tapicerkę", albo zrobi krzywdę kierowcy.
My z plecakami ładujemy się na pakę, najczęściej pełną rozmaitych butli, plandek albo jakiegoś żelastwa, a kierowca siedzi z przodu, odgrodzony szybką bądź kratką.
Wiatr we włosach (powiedzmy), piękne widoki dookoła, linie na szosie szybko znikają w oddali...

Pierwsza przejażdżka na skrzyni ładunkowej Chevroleta dostarczyła nam frajdy niczym karuzela czterolatkowi. Kierowca nie oszczędzał pojazdu i wchodził w zakręty mając 110 km/h na liczniku.
Niby to nie aż tak dużo, przecież drogi meksykańskie są bardzo dobre (a często ich zbudowanie wymagało wyrywania każdego, dosłownie KAŻDEGO, metra ziemi z rąk dżungli i zaraz za skrajem jezdni zaczyna niepodzielnie panować las!), ale czując na sobie ten pęd powietrza i mając w uszach tylko szum wszystko odbiera się ze wzmocnioną siłą.

Do tego siedząc tyłem do kierunku jazdy nie było wiadomo, czy kolejne nagłe hamowanie zakończy się jednak uderzeniem w przeszkodę, czy tylko podskokiem na jednej z niezliczonych topes (po naszemu: hopek bądź progów zwalniających).




Ale myliłby się ten, kto sądziłby, że autostopowiczów zabierają tylko pojazdy stare i brudne.

Sami jednak nieco się zdziwiliśmy obserwując zmniejszanie prędkości przez luksusowego czarnego SUV-a błyszczącego chromem felg. Dwóch Meksykanów, którzy z niego wysiedli spytali nas, czy przypadkiem nie jesteśmy terrorystami, ale to prędzej my mogliśmy miec obawy, że właśnie rozmawiamy z przedstawicielami miescowej mafii.

Za lśniącą blachą kryła się jednak bardzo miła meksykańska rodzina, w której dodatkowo niemal wszyscy, z kierowcą na czele, popijali w czasie jazdy miejscowe piwo Modelo, a przy najbliższym sklepie zatrzymali się, aby złocistego trunku nie zabrakło i dla nas.






*   *   *


Burza poruszała się w tę samą stronę co my.
Przejechanie każdego następnego odcinka pozwalało nam uciec ze strefy opadów, jednak już chwilę po opuszczeniu kolejnego gościnnego pojazdu i życzeniach szerokiej drogi dla kierowcy pierwsze krople spadały na nasze plecaki, by po kilku minutach zmusić nas do ukrycia bagażu i siebie samych za szczelną zasłoną foliowego płaszcza i wypatrywania z nadzieją kogoś, kto pomoże nam na dobre odskoczyć burzy.

Wszystko szło całkiem sprawnie, aż do bramki opłat kilkadziesiąt kilometrów przed miastem Morelia.

Szeroki łuk tęczy na niebie i przebłyski popołudniowego słońca wlewały w serca nadzieję, że może burza przestania w końcu podążać naszym śladem i już wkrótce złapiemy stopa do naszego dzisiejszego celu podroży.
Najlepsze miejsce do łapania było już zajęte przez czwórkę młodych Meksykanów, ale wkrótce szczęście uśmiechnęło się do nich szeroko i ktoś wziął tę ekipę do samej Guadalajary. Całą czwórkę!
Poprawiło to nasze nastroje. Skoro im się udało, to co dopiero nam, jadącym tylko we dwójkę, z aparycją cudzoziemców - co dla kierowcy może być zapowiedzią ciekawej rozmowy o dalekich krajach (o ile bariera językowa nie utnie naszej rozmowy krępującym milczeniem już po minutach).

Godziny mijały.
Deszcz niezmiennie padał.
Popołudnie zmieniło się w wieczór, który nieuchronnie zmierzał ku ciemnej nocy.

W pewnym momencie trzeba było to przyznać: ciemno, zimno, pada deszcz, machamy ręką przy drodze... w ten sposob na pewno się stąd nie wydostaniemy.

Zaczęliśmy przeczesywać okolicę i, z zapałem godnym akwizytorów Amway, wypytywać kierowców o możliwość wydostania się z tej pułapki. Bezskutecznie jednak.

- Zapytajcie pracowników sklepu na stacji. Jak skończą zmianę będą wracać do domu do Morelii. - nalewający benzynę chłopak w poplamionym kombinezonie rzucił  trochę światła w sytuacji, gdy noc pożerała już ostatnie resztki jasności na zachodzie. - Albo spróbujcie złapać autobus do miasta. Co pewien czas przejeżdżają po tym wiadukcie nad bramkami opłat i posterunkiem policji autostradowej - ręką wskazywał  odległy o kilkaset metrów most drogowy.
To było to. Zamiast czekać na zakończenie zmiany w sklepie pójdziemy na autobus i w Morelii coś wymyślimy, weźmiemy nocny kurs do Guadalajary albo po prostu zostaniemy tam na noc.
Byle by wydostać się stąd.
Idziemy do wiaduktu.



- Oczywiście że mogę to zrobić! Jestem przedstawicielem Mexican Highway Patrol i jednym skinięciem mojego najmniejszego palca mogę zatrzymać tutaj każdy pojazd.

Pogawędka z wąsatym policjantem powoli zaczynała być irytująca.
Staliśmy pod wiaduktem, po którym w każdej chwili mógł przejechać autobus, być może ostatni tego dnia, a policjant wypytywał nas o życie osobiste, sytuację ekonomiczną przeciętnego Polaka i wyposażenie polskiej policji (tak, wstyd było przyznać, Polonezy, Daewoo...).

Sprawy przybrały korzystniejszy obrót, gdy zaczął się dogłębniej interesować naszą sytuacją obecną.

- Za chwilę będą tędy przejeżdżać trzy autobusy: jeden czerwony i dwa żółte. Nie mają tu przystanku i nie mogą zabierać pasażerów, ale ja zatrzymam któryś z nich i poproszę kierowcę, żeby podrzucił was do Morelii.

Pierwszy przyjechał czerwony.

- Niestety nie ma już miejsc. Ale pamiętajcie: jeden czerwony i dwa żółte. Wypatrujcie ich. Musicie mieć oczy jak sokół  - nie ma problemu, to dopiero pierwszy. Na pewno z kolejnym sie uda.

Przyjechał pierwszy z żółtych.

- Ach, ten mógłby was wziąć do Morelii, ale wysadziłby was poza centrum, daleko od głównego dworca i musielibyście jeszcze sporo przejść, żeby przesiąść się na pojazd do Guadalajary. Pamiętajcie: jeden czerwony i dwa żółte  - oficer nie tracił rezonu.

No to pięknie. Miło się rozmawia, ale pewnie za chwilę pan policjant schowa się przed deszczem i chłodem do swojego radiowozu, a my zostaniemy tu z niczym, sokolim wzrokiem wpatrując się w pustkę i czerń i szukając w niej kolorowych autobusów.

- O, ten autobus jedzie bezpośrednio do Guadalajary. Teraz ani słowa po hiszpańsku!
Powiem kierowcy, że rozbiliście swój samochód, nie macie pieniędzy na autobus, a jutro koniecznie musicie być na lotnisku w Guadalajarze.
Policja autostradowa i kierowcy muszą współpracować - czasem my wyświadczymy przysługę im, innym razem oni nam.

Do końca nie chcieliśmy uwierzyć. Czekaliśmy tylko gdzie jest schowany jakiś haczyk, ukryta opłata lub aneks dopisany drobnym drukiem...

- Dziękujemy, dziękujemy wam Mexican Highway Patrol! - już po chwili, przechodząc obok nieco zdziwionego kierowcy, żegnaliśmy się z naszym wybawcą, dumnie stojącym na straży prawa w Meksykańskich Stanach Zjednoczonych. I nie było w tym żadnego haczyka ani nawet peso opłaty.




- Señores, Guadalajara! - kilka godzin później ze snu wybudził nas ten sam zdziwiony kierowca...



A za oknami takie widoki. Wzdłuż brzegów Zatoki Meksykańskiej


*   *   *


Jeśli w Polsce samochód zabiera maksymalnie 5 osób to dlatego, że takie są przepisy, taką liczbę ma zapisaną w dowodzie rejestracyjnym, tak przewidzieli to konstruktorzy i w końcu tyle osób może jechać w nim bezpiecznie.

Jeśli w Meksyku samochód zabiera maksymalnie 5 osób to dlatego, że po prostu tyle się zmieści.

Jeśli jednak z przodu zdołają usiąść trzy osoby, a kierowca, z mniejszą lub większą trudnością będzie w stanie zmieniać biegi, lub jeśli z tyłu ściśnie się w jakiś sposób czwórka albo piątka pasażerów, a ich kończyny nie będą niebezpiecznie wystawać przez okna, to samochód pojedzie i z tyloma osobami.

Nam natomiast przytrafiło się jechać taksówką w ustawieniu 3-6-0 (w ataku my i kierowca, w drugiej linii wielodzietna rodzina tubylców, a w defensywie nasze plecaki i inne bagaże zatrzaśnięte w bagażniku; bramkarza nie było).

Kto da więcej?



A ostatni autostop, który dowiózł nas niemal do miejsca, z którego teraz piszę, zakończył się propozycja noclegu ze strony kierowcy, który mieszka w Mexico City.
Z jego uprzejmości skorzystamy już niedługo.
Pozdrowienia z Lagos de Moreno i kilka ujęć mariachi z Tlaquepaque na zakończenie.









Samotny muzykant o niespotykanych możliwościach wokalnych. Chojnie wynagrodziliśmy jego talent i odwagę.

   


A teraz jeszcze mariachi z prawdziwego zdarzenia. W koncu Guadalajara to ich stolica!

5 komentarzy:

  1. Rewelacja! filmiki są świetne, miło zobaczyć Wasze uśmiechnięte twarze! ;-)powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
  2. Multimedialny wpis przerósł moje najśmielsze oczekiwania, tylko dalej zastanawiam się co mówi Maciek w filmowej odsłonie z pic-up'a, bo "wicher z zatoki meksykańskiej" szumi w głośnikach =oP A jak oglądałem śpiewającego, nieznośnego meksykanina to tylko czekałem, aż podejdzie ktoś z miejscowego ludu lub strudzony wędrowiec i sprzeda mu przysłowiowego plaskacza z regionalnego tacos. =o)
    Grigor jeśli jest to możliwe to zamieść na stronie Facebookowego kciuka to zrobię Ci pijar na sieci =oD Pozdrosy dla "strudzonych" (bo widzę,że podwózka goni podwózkę =oP ) wędrowców!

    OdpowiedzUsuń
  3. @Drabu
    Maciek mowil cos po hiszpansku, sam nie wiem co, wiatr rzeczywiscie szumial w uszach.
    Nieznosnego Meksykanina nikt nie uciszyl, choc bylismy w tym czasie jedynymi, ktorzy zwrocili na niego uwage, ale potem nawet pozdrowil przybyszow z dalekiej Polski i dal mi mikrofon, zebym tez pare zdan powiedzial.
    Ale jakby to Ci nie wystarczalo, to wrzucam tez tutaj film z mariachi z prawdziwego zdarzenia.
    Fejsowego kciuka chyba sie nie da. Jest opcja "Udostepnij w usludze Facebook" pod kazdym wpisem, ale nie wiem jak to dziala - wyprobuj.
    Adios.

    OdpowiedzUsuń
  4. No Dziadzia ! Rewelacja ! Widzę, że pogoda też Was nie rozpieszcza. Ale to co się dzieje u nas to już przegięcie. Grzej się tam i wracaj z nowymi opowieściami ! Pozdrawiam ! - Sydney Sydneyowitz

    OdpowiedzUsuń