wtorek, 31 sierpnia 2010

W Ziemi Świętej




Od pięciu dni jesteśmy już w Izraelu i wędrujemy po Galilei.
Wcześniej dokończyliśmy przejście przez Syrię - od Damaszku do południowej granicy kraju, po czym przemknęliśmy jak burza przez Jordanię.

Ostatnie dni w Baszarowie obyły się bez większych przygód - bo przecież nie można nazwać przygodą kilku standardowych kontroli w wykonaniu wojska oraz policji(tajnej, jak i jawnej).
Pod koniec nasilili działania tak bardzo, że pomyśleliśmy nawet, że koniecznie chcą coś na nas znaleźć, zanim opuścimy Syrię.

Nic jednak nie znaleźli i bez przeszkód dotarliśmy do przygranicznego miasta Dera'a.
Stąd jeszcze krótki wypad busem do Bosry, żeby zobaczyć piękny, bazaltowy rzymski amfiteatr, największy na świecie po Koloseum.




Następnego dnia stanęliśmy na jordańskiej ziemi.



W tym momencie poczuliśmy jakiś rodzaj ulgi...
Wiatr wiejący znad pustyni był dla nas wiatrem wolności - już nie musimy nerwowo się obracać, kiedy wydaje nam się, że śledzi nas jakiś samochód. Nie musimy ukrywać, jaki jest cel naszego marszu (chociaż na wszelki wypadek trzymaliśmy się wersji, że idziemy do słynnej Petry).

Ruch drogowy jest tu bardziej kulturalny, a i na ulicach też zdecydowanie czyściej.
Byliśmy nawet przekonani, że te śmieci na przygranicznej drodze musiał przywiać wiatr z syryjskiej strony, albo po prostu naśmiecili tu syryjscy taksówkarze.

Nie było nam jednak dane długo zachwycać się Jordanią.
Do pokonania mieliśmy tylko krótki odcinek i cały nasz pobyt w tym kraju niemal zamknął się w 24 godzinach.

Jedyna noc wystawiła jak najlepsze świadectwo gościnności Jordańczyków - był ramadanowy posiłek, była herbatka i była objazdowa wycieczka samochodem po najciekawszych miejscach wioski z przystankiem na małą Pepsi w barze.




Na terenie Jordanii przekroczyliśmy też dwie znaczące granice -
pierwsza, to nasz tysięczny kilometr marszu.
Druga, to poziom morza, poniżej którego zeszliśmy gdzieś w drodze do Doliny Jordanu.





Na granicy z Izraelem spodziewaliśmy się szczegółowej kontroli, szczególnie z takimi pieczątkami w paszporcie.

Klimatyzowana sala, młody, żeński personel oraz specjalny zestaw pytań:

- Czy był pan kiedyś w Syrii lub Libanie?
- Tak.
- Kiedy ostatnio?
- Yyyy...dwa dni temu...

No tak. W Syrii chcieli z nas zrobić izraelskich szpicli.
Teraz Żydzi mogą nas nie wpuścić, jako szpiegów Hezbollahu...

W tym miejscu chciałbym przeprosić wszystkich przyjaznych Syryjczyków i Libańczyków, jakich spotkaliśmy na swojej drodze:

Wybaczcie, ale gdy spytano mnie, czy mam znajomych w Syrii lub Libanie, odpowiedziałem, że nie.
Ale to wszystko dla dobra mojego i Waszego, bo przecież zaczęłoby się jakieś wypytywanie, wyciąganie adresów i wszyscy mielibyśmy problemy...





Wszystko jednak odbyło się bardzo grzecznie i kulturalnie i po pewnym czasie młoda Izraelka wręczyła nam z uśmiechem nasze paszporty z pieczątką.
Pieczątką pozwalającą nam na 3-miesięczny pobyt w Izraelu,
ale tez pieczątką, z którą odmówią nam wjazdu do takich wspaniałych krajów, jak Syria, Iran, Libia, Arabia Saudyjska i jeszcze paru innych, które Izraela nie uznają, są z nim w stanie wojny, bądź po prostu bardzo, ale to bardzo go nie lubią.

Otwierają się rozsuwane drzwi terminalu granicznego, wychodzę na zewnątrz i... niemal krztuszę się powietrzem.
Na termometrze ponad 40 stopni C.
To chyba więcej niż 20 stopni różnicy w stosunku do wnętrza budynku.
Do tego strasznie wilgotno.

Jordan w tym miejscu (i chyba na całej długości poniżej Jeziora Galilejskiego) daleki był od moich wyobrażeń o majestatycznej, biblijnej rzece i przypominał raczej wiejska rzeczułkę lub rów melioracyjny, do tego wypełniony wodą tylko do połowy.




Mimo wszystko w powietrzu wody jest zdecydowanie pod dostatkiem.
Wielokrotnie słyszeliśmy, w rożnych krajach na trasie, że tak gorącego lata nie było od wielu lat.
Ma się to szczęście do pogody...

Wobec tak nieludzkich warunków podjęliśmy jedyną słuszną decyzję i oczywiście poszliśmy dalej.

Na drodze znak: Jerozolima 126 kilometrów, na południe.
My jednak obieramy kurs na północ, gdyż chcemy jeszcze obejść dookola Jezioro Genezaret (Galilejskie) i odwiedzić kilka biblijnych miejsc w Galilei.

Byliśmy już m.in. w Kafarnaum i na Górze Błogosławieństw.



W najbliższych dniach będziemy w Nazarecie i na Górze Tabor.

Może i obejście Jeziora Galilejskiego to nie to samo, co na przykład przejście wokół Bajkału, ale jest to w końcu najniżej położony zbiornik wody słodkiej na Ziemi - leży 209 metrów poniżej poziomu morza.
Poza tym trochę kilometrów obwodu ma.

A biwaki przy brzegu to coś wspaniałego - plaża, zachód słońca, kąpiel w ciepłej, czyściutkiej wodzie...






Jutro zamykamy okrąg wokół jeziora i zdecydowanym krokiem ruszamy na południe.
W ciągu kilku dni powinniśmy być już u celu - w Jerozolimie.

Ostatnią niewiadomą jest przejście przez tereny Autonomii Palestyńskiej.

Przy czym w tej niewiadomej jest jeden pewnik - arabska gościnność Palestyńczyków z Zachodniego Brzegu Jordanu.










6 komentarzy:

  1. Buziaki Jaśki Wędrowniczki : )

    OdpowiedzUsuń
  2. piękne zdjęcia, piękne miejsca, :) sledze od początku i niewyobrazalnie zazdroszcze tej przygody zycia, bo mysle ze to chyba tak mozna nazwac, pozdrowienia z zimnej i deszczowej Polski! :D

    Marta Szczepa oczywiscie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. pozdrawiam ze szkolnej sali:) Jeruzalem Jeruzalem:)

    OdpowiedzUsuń
  4. @Marta
    zimna i deszczowa mowisz?
    w takim razie juz sie nie moge doczekac powrotu do Polski!

    OdpowiedzUsuń
  5. o tak! dzis w miare słonecznie ale temp to maksymalnie 18 stopni :P szok termiczny chyba przezyjecie! :D
    Szczepa

    OdpowiedzUsuń
  6. Serdeczne gratulacje dla Was!!! Jestem do tyłu o trzy wpisy, ale pewnie przeczytam jednym tchem, na razie obejrzałam zdjęcia - są świetne! Może to brzmi trochę monotematycznie, ale naprawdę jestem zachwycona tym blogiem! Pozdrawiam, Karolina

    OdpowiedzUsuń