poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Bonjour Liban!





Spokojnie minęły końcowe kilometry wędrówki po syryjskiej ziemi.
A właściwie to pierwszej części wędrówki.

Ech, gdyby tak można było przejść z Libanu wprost do Izraela...

Niestety kraje te nie utrzymują wspólnej granicy i dlatego nasza droga wiedzie z Libanu znów do Syrii, aby dopiero z terytorium Jordanii wkroczyć do Izraela (oprócz takiego rozwiązania możliwe jest przejście drogą lądową jedynie od strony Egiptu).

Jedna z ostatnich nocy w Syrii znów przyniosła nam kolejną policyjną kontrolę, ale tym razem wpakowaliśmy się w to trochę na własne życzenie:
W poszukiwaniu noclegu podeszliśmy do drewnianj chatki, która z daleka niczym szczególnym się nie wyróżniała (choć, rzeczywiście, z bliska było widać większą, niż zwykle liczbę portretów prezydenta Bashara).





Kiedy spytaliśmy siedzących przed wejściem i pijących yerba mate (bardzo tutaj popularnego napoju) mężczyzn o możliwość rozstawienia namiotu obok domku, oni przez chwilę się naradzali, po czym jeden z nich poprosił nas o paszporty, a drugi gdzieś zatelefonował.

Chatka bowiem okazała się być miejscowym komisariatem, a nieumundurowani panowie - policjantami (przy czym sam brak munduru nas nie dziwił, bo mieliśmy już okazję być przeganiani na druga stronę jezdni przez nastoletniego żołnierza w koszulce Adidasa i trampkach, ale za to z karabinem i w kamizelce z zapasowymi magazynkami).



Nasze paszporty były oczywiscie w porządku, ale telefon do dowódcy nie pozostawiał wątpliwości - nie możemy biwakować koło komisariatu i musimy iść na pobliską plażę.

Nocleg na plaży, utulający do snu szum Morza Śródziemnego, ostatnie promienie zachodzącego słońca...

Brzmi romantycznie?

Nie.
Brzmi raczej dramatycznie, jesli doda się do tego góry śmieci, sącząca się z wolna strużkę ścieków i hałaśliwe arabskie rodziny, którym nic nie przeszkadza w morskiej kąpieli (panie w kąpielowych burkach).

Wobec wątpliwego romantyzmu powyższej sytuacji namiot rozbiliśmy nieco dalej od plaży, na trawiastym placyku przy pobliskiej restauracji.

I już szykowaliśmy się do snu, kiedy przyjechały trzy samochody i wysiadło z nich kilku mężczyzn, którzy skierowali swe kroki w naszą stronę - to dowódca policji, powiadomiony wcześniejszym telefonem, przyjechał skontrolować nas osobiscie.

Standardowa procedura, do której już zdążyliśmy się przyzwyczaić - paszport; wiza; skąd? dokąd?
Dziękuję. Dobranoc.





Całe szczęście, że w Libanie tego nie ma.

Tutaj w sklepie powitają cię dźwięcznym "bonjour" i podziękują melodyjnym "merci".

Plakaty z politykami, owszem, wiszą na murach, ale spoglądają z nich na nas rożne twarze, a nie tylko jedno, wąsate, syryjskie oblicze.



Po ulicach krążą majestatycznie kilkudziesięcioletnie mercedesy, a ich kierowcy używają klaksonu średnio chyba kilka razy na sekundę.
Z każdego możliwego powodu, jak i bez powodu żadnego.



Ale żeby się tu dostać najpierw musieliśmy przekroczyć granicę.

A na granicy zawsze jest ciekawie.

Jak się można było spodziewać, syryjscy funkcjonariusze pożegnali nas wesołym "welcome" i po wpłaceniu 550 funtow syryjskich opłaty wyjazdowej, za którą to kwotę prezydent może sobie zamówić kilka kolejnych portretów, przeszliśmy na stronę libańską.

Tutaj czekało nas jeszcze załatwienie wizy.
Po wypełnieniu odpowiedniego formularza, już stojąc w kolejce, zorientowaliśmy się, że opłaty są przyjmowane tylko w miejscowej walucie.
Pobiegłem więc do pobliskiego kantoru, aby kupić 50 tysięcy lirów libańskich (około 100 złotych).

W kantorze obsłużył mnie chłopiec może czternastoletni.
Do tego nie miał drobnych nominałów, więc dał mi całe 100 tysięcy, prosząc żebym przyniósł 50 tysięcy reszty po zakupie wizy.

Żadnych 50 tysięcy mu jednak nie dałem...
Libański żołnierz stwierdził, że wiza należy nam się za darmo (choć na wywieszonej obok kartce wyraźnie widniała cena 25 tysięcy LL) i wbił nam do paszportu odpowiednią pieczątkę, wpisując obok długopisem "one month".

Zwróciłem zatem chłopcu całe 100 tysięcy.

Przed kontrolą bagażu, mając w pamięci doświadczenia z granicy turecko-syryjskiej, owinęliśmy przewodnik po Izraelu w arabską gazetę i schowaliśmy głęboko do plecaka.

Żadnej kontroli jednak nie było, a celnik machnął tylko na nas ręką - skoro Syria was wpuściła, to my też nie widzimy problemu.

Już za budynkami przejścia granicznego zobaczyliśmy, że zostało nam bardzo mało wody, więc poprosiliśmy miejscowego chłopca o napełnienie nam butelki.
Nie było go kilka minut i widzieliśmy, jak w tym czasie wsiada na rower i w poszukiwaniu wody omija graniczne szlabany i jedzie chyba aż na syryjską stronę.



Lepiej niż w Strefie Schengen!

Od piątku jesteśmy w Trypolisie, a jutro idziemy dalej, do Bejrutu.







W międzyczasie pojechaliśmy do Wadi Qadisha - Świętej Doliny, wcinającej się w góry Libanu i pełnej przepięknych maronickich monasterów wykutych w skale.







Za nami już 630 kilometrów.
To około połowa drogi.



1 komentarz: