poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Bliskie spotkanie ze służbami specjalnymi. Sztuka w dwóch odsłonach

No to zachciało mi się mieć bloga w międzynarodowym serwisie, zamiast na jakimś zwykłym polskim portalu...
Niestety nie wiedziałem wcześniej, że syryjski reżim zablokował dostęp do blogspot.com(tak jak i do Facebooka i pewnie jeszcze wielu innych stron) i dzisiaj, kiedy chciałem otworzyć swoja stronę ukazał się wielki ERROR...
Poza tym przed możliwością skorzystania z internetu w kafejce musiałem pokazać paszport i pewnie odpowiednie służby dokładnie sprawdzą co pisałem i jakie odwiedzałem strony.

Dzisiejsza notatka pojawiła się tu dzięki uprzejmości Izy, która tajnymi kanałami, niedostępnymi nawet dla prezydenta Bashara, otrzymała jej treść i przepisała na bloga.


Odsłona pierwsza. Turcja

Etap Iskenderun - Antakya miał stanowić miły odpoczynek od ruchliwych szos, wzdłuż których przyszło nam wędrować długimi godzinami na odcinku Dotryol - Iskenderun.

Spokojna górska droga, malownicze krajobrazy, a na trasie małe wioski zamieszkane przez gościnnych górali z pełnymi spiżarniami...
Czego chcieć więcej?!


Wyruszając rano niemal z poziomu morza wdrapaliśmy się do miejscowości Belen, na ponad 400 m n.p.m. i tam skręciliśmy z głównej drogi prowadzącej do Antakyi, aby przejść do tego miasta przez góry.
Zaczęło się bardzo miło.
Kiedy po kilku kilometrach podejścia zatrzymaliśmy się przy drodze, żeby odpocząć, napawając się pięknymi widokami i zjeść resztki starego chleba, który mieliśmy ze sobą, przystanął przy nas motocyklista i po krótkiej rozmowie obdarował nas bochenkiem świeżego chleba i zaprosił na posiłek do swego domu w odległej o 4 kilometry wiosce.



Chwilę po jego odjeździe zaczęliśmy się zbierać - mając w perspektywie czekającego na nas z jedzeniem gospodarza, nie było co dłużej zwlekać z dalszym marszem.

Jednak następnym pojazdem, który wyłonił się zza zakrętu był wojskowy samochód terenowy, z którego przez otwór w dachu wystawał do polowy żołnierz, obsługujący karabin maszynowy.

Jako ze już kilka razy byliśmy kontrolowani przez żandarmerię, wyciągnąłem paszport, myśląc że i tym razem skończy się tak, jak zwykle - my powiemy parę słów o sobie, pokażemy dokumenty, przedstawiciele służb mundurowych z uśmiechem będą życzyć nam szczęśliwej drogi.

Niestety z tureckiego monologu dowódcy oddziału wynikało, że w górach czai się jakieś straszne niebezpieczeństwo (słowo "danger" podpowiedział mi jeden z wojaków) i my absolutnie nie powinniśmy tam iść.
Na nic zdały się tłumaczenia, że dla nas większym niebezpieczeństwem jest marsz 30 kilometrów po poboczu 4-pasmowej drogi, zwłaszcza że miejscowi kierowcy traktują przepisy drogowe bardzo dowolnie.

Wobec stanowczej, choć grzecznej postawy przedstawiciela Armii Tureckiej, wsiedliśmy do samochodu, który zawiózł nas z powrotem do Belen.
Podczas drogi uzbrojeni żołnierze przyglądali nam się z taką samą ciekawością, co my im.

Kiedy wysiadaliśmy, Maciek pożegnał dowódce jedynym zdaniem z naszego ubogiego słownika, które choć trochę pasowało do tej sytuacji: "Türkiye - güvenlik!" - "Turcja - bezpieczna!".
Dowódca uśmiechnął się szeroko i odpowiedział: "I am Mehmeçik".



Ponieważ wywieziono nas kawałek za daleko, cofnęliśmy się do miejsca, w którym skręciliśmy z głównej drogi, aby cały odcinek był pokonany pieszo.
A trasa i tak była bardzo ładna.







Tego dnia zrobiliśmy 45 kilometrów, żeby nazajutrz być wcześniej w Antakyi, bo Maćkowi wypadła plomba i chciał znaleźć tam dentystę.

Antakya - niegdyś stolica państwa syryjskiego, następnie stolica rzymskiej prowincji Syria i miasto zamieszkiwane przez ponad 500 tysięcy ludności - trzecie pod tym względem po Rzymie i Aleksandrii.
W czasach Bizancjum druga po Konstantynopolu rezydencja cesarzy.
Miejsce, w którym żył i nauczał święty Piotr.
Niestety trzęsienia ziemi i liczne najazdy sprawiły, że dziś niewiele zostało z dawnej świetności tego miasta.









Jednym z ważniejszych miejsc, które tu odwiedziliśmy jest poczta.
Odesłaliśmy do domu parę rzeczy - mapę i przewodnik po Turcji, trochę pamiątek nazbieranych po drodze i...śpiwory.
Ostatni raz używaliśmy ich chyba w Serbii, a potem noce były tak ciepłe, że o wejściu do śpiwora nawet nie myśleliśmy.
Miejmy nadzieję, że nie przyjdzie jakieś nagłe ochłodzenie i nie będziemy żałować tego ruchu.

Chociaż może przydałoby się trochę chłodu...



A nie mówiłem, że skala się skończy?!


Kolejny dzień to już wędrówka w stronę Syrii - tym razem już przez góry, bez żadnych przeszkód ze strony mundurowych.









I oczywiście gościnność tureckich górali nie zawiodła - tym razem dodatkowymi atrakcjami była jazda na kucyku i strzelanie ze strzelby.














Odsłona druga. Syria

Syrię przywitaliśmy w czwartek.
A właściwie to Syria przywitała nas. Przywitała wesołym "welcome!", które od tej pory słyszymy przy każdej okazji.
Zaczęło się już na granicy od służb granicznych, a potem radosne powitanie dobiegało nas z przejeżdżających samochodów, ze sklepików, domów.

Choć na granicy przez chwile nie było wesoło.
Kiedy pytano nas o cel podroży, mówiliśmy o Damaszku i Libanie, nic nie wspominając o pewnym państwie na literę I, z którym Syria jest wciąż w stanie wojny.
Dokładnie przeglądano nasze paszporty, czy przypadkiem nie ma w nich śladów pobytu w tym państwie. Ja musiałem tłumaczyć się z pobytu na Białorusi, bo wiza z tego kraju wydala się pogranicznikom nieco podejrzana, poza tym trudno na niej znaleźć nazwę państwa napisaną inaczej, niż cyrylicą.

Jednak po wszelkich formalnościach z papierami czekało nas jeszcze przeszukanie bagażu.
I kiedy z plecaka Maćka celnik zaczął wyciągać kolejne rzeczy, byłem pewien, że zaraz jego ręka wyjmie gruby przewodnik, który na okładce ma zdjęcie pana z pejsami i dużą czcionką napisaną nazwę pewnego państwa na literę I... i wtedy powrócimy na ziemie turecka, bardzo gościnną co prawda, nie będącą jednak naszym celem.

Na szczęście celnika bardziej zainteresowała paczka muesli i po upewnieniu się, że nie ma w niej żadnych niedozwolonych substancji, odstąpił od dalszych czynności.

Welcome to Syria!



Teraz musieliśmy się trochę przyzwyczaić do klimatu miejsca tak, jak przyzwyczailiśmy się do Turcji.
Przyzwyczailiśmy na tyle, że pewnie gdybyśmy znów znaleźli się w takiej sytuacji, jak pierwszego dnia w Stambule (uboga dzielnica, pełno dzieci, "money money" itp. itd.), nie byłoby to powodem do żadnej paniki.

Na razie musieliśmy przestawić się z picia herbaty na kawę, ale już nie tak często i nie w takich ilościach.
Póki co gościnność arabska przegrywa w porównaniu z turecką.



No i oczywiście musimy przyzwyczaić się do wszechobecnego widoku twarzy prezydenta Bashara i jego ojca, spoglądających na Syrię z plakatów czy naklejek na samochodach.
Jakoś kojarzy mi się to z tym, co widziałem w Rosji, tylko że tam podobna była mnogość wizerunków pewnego łysego gościa z wąsami i kozia bródką...









Natomiast podczas pierwszego noclegu w Syrii mieliśmy okazję przekonać się, że i polska gościnność, o której przecież też lubimy mówić, ma się całkiem dobrze.

Może było to w sklepie, kiedy tłumaczyliśmy że nie damy się naciągnąć na zbyt wysokie ceny, gdyż my "no America, no Germany! Polonia, Polonia!".
A może po prostu ktoś usłyszał to nasze jedno zdanie, które potrafimy wypowiedzieć w miarę płynnie po arabsku "ana min Polonia - jestem z Polski".
W każdym razie skierowano nas do domu, w którym miała mieszkać jakaś "Lady Polonia".
A tam zostaliśmy przyjęci w gościnę przez Panią Marylę i jej syryjskiego męża Pana Nadera.
Najbardziej to chyba smakowała nam jajecznica!

Jedenasty dzień naszego marszu to w pierwszej części przepiękne wybrzeże Morza Śródziemnego, najeżone ostrymi skałami i instalacjami wojskowymi.
Aż się dziwiliśmy, że udało nam się bez żadnej kontroli przejść w pobliżu takich strategicznych miejsc.









Ale co się odwlecze, to nie uciecze...

Zbliżał się wieczór, w nogach mieliśmy już sporo kilometrów i była to najwyższa pora, aby zacząć się rozglądać za miejscem do noclegu.
Oczywiście nocleg na dziko był ostatecznością ze względu na węże, skorpiony, dzikie psy i nie wiem co jeszcze.

Właśnie zbliżaliśmy się do wioski i tam chcieliśmy pytać o możliwość rozłożenia namiotu w ogrodzie, kiedy minął nas terenowy samochód z trzema mężczyznami w środku.
Powitaliśmy ich wesołym "salam alejkum", a oni zaczęli się pytać skąd jesteśmy i gdzie idziemy.
Był to normalny dialog, który często prowadziliśmy z kierowcami, czy napotkanymi ludźmi, ale nauczyliśmy się, żeby w Syrii nie odkrywać całej prawdy (tej związanej z naszym celem w państwie na literę I) i odpowiedzieliśmy im, że wędrujemy sobie do Damaszku w celach turystyczno-sportowych.

Rozmowa się skończyła (a właściwie to nam skończyły się możliwości rozmowy po arabsku) i poszliśmy dalej, jednak samochód nas nie wymijał, a kiedy się obróciłem zobaczyłem, że powoli za nami jedzie, a kierowca wyciągnął telefon i gdzieś dzwoni.

Trwało to kilka minut i kiedy doszliśmy do pierwszego domu w miejscowości i spytaliśmy o nocleg, samochód przystanął za nami.
Gospodarz powiedział, że nie ma możliwości nas przyjąć w ogrodzie, co chwilę przy tym zerkając na mężczyzn, którzy wysiedli z samochodu.
Kierowcy, typowi macho w czarnych lakierkach i z żelem na włosach, nieco podwinęła się koszula podczas wysiadania.
Szybko ją poprawił, ale przez ten moment wyraźnie było widać schowany za pasem pistolet.
No to będzie ciekawie...

Po chwili przyjechał drugi samochód - osobowy mercedes, mężczyźni zaczęli się konsultować z jego kierowcą.

Pytamy w następnym domu.
Samochód jedzie za nami.
Gospodarz odmawia.

Pomyśleliśmy, że z takim towarzystwem za plecami, to nigdzie nas nie przyjmą i oczekiwaliśmy jakiegoś finału tej sytuacji.
W końcu mercedes nas wyprzedził i wjechał w boczna uliczkę kilkaset metrów przed nami.

Kiedy tam doszliśmy już czekał na nas uśmiechnięty wąsaty Syryjczyk, który powitał nas, jakże by inaczej, radosnym welcome!
W tym czasie dojechał drugi samochód i panowie przystąpili do dzieła.



We ara police to protect trees. - oznajmił wąsaty, który jako jedyny z nich znał trochę angielski.

Tak, a z pistoletów to pewnie strzelacie do korników i grzybów-pasożytów...

Potem nastąpiła prośba o okazanie paszportów i dokładnie pytania o cel i powód naszej wędrówki.
Oczywiście mieliśmy wcześniej ustaloną wersję i jej się trzymaliśmy w naszych zeznaniach - zwiedzamy Syrię, a potem wracamy do domu - żadnych wizyt w żadnym państwie na literę I...

Żeby nieco uprawdopodobnić swoje słowa o ochronie drzew wąsaty spytał którędy dziś szliśmy i czy były tam jakieś lasy, ale uspokoiliśmy go mówiąc, że choć trochę lasów było, to my chodziliśmy zawsze po drogach i nawet nie deptaliśmy trawy.

Ciągle się uśmiechając Syryjczyk wypytywał o studia, spisał numery telefonów, a w międzyczasie rozmawiał z kimś przez telefon.
Rozmawiał długo i chyba nawet trochę krzyczał.

Wszystko to trwało jakieś pół godziny i w tym czasie kilkunastu mieszkańców pobliskiej osady przejeżdżało lub przechodziło obok.
Lecz, o ile wcześniej zawsze spotykaliśmy się z miłymi pozdrowieniami, teraz mijający nawet nie odwracali wzroku w naszą stronę.
No to jesteśmy już tutaj spaleni... Chyba nikt nie przyjmie nas na nocleg w żadnej wiosce czy mieście w promieniu 20 kilometrów.
Bo przecież kto by chciał mieć na karku jakichś podejrzanych cudzoziemców, którymi interesuje się policja?!
W takim kraju, jak Syria - chyba nikt.

Wąsaty skończył rozmawiać, oddał paszporty i widać było, że sprawa zbliża się do rozwiązania.

- Jest nam bardzo przykro... - zaczął

W głowie dopowiedziałem sobie zakończenie:
...ale musimy was deportować z naszego kraju.

Wizja nocy w areszcie i odwiezienia na lotnisko w policyjnej eskorcie, a może nawet oskarżenia o szpiegostwo, stanęła mi przed oczami...

- Jest nam bardzo przykro, że zajęliśmy wasz czas.
Życzymy udanej wędrówki i mamy nadzieję, że przyjedziecie ponownie do Syrii. Wy, wasze rodziny i przyjaciele.
Welcome! - dokończył wąsaty.

Ależ przyjedziemy, oczywiście! My, nasi przyjaciele i rodziny naszych przyjaciół!
I nie ma żadnego problemu - w ogóle to bardzo się cieszymy, że nas skontrolowaliście i że Syria jest tak dobrze chroniona.
Do zobaczenia!

Z ulgą poszliśmy dalej nie licząc na nocleg w tej wiosce, ale ciesząc się z pozytywnego rozstrzygnięcia sprawy.

A jednak, nawet nocleg się szybko znalazł.
I znalazła się arabska gościnność, arbuzy, melony, kawa, rozmowy do późna i wspominanie wojny Jom Kippur...

Ostatnie dwa dni wypoczęliśmy w Latakii, w luksusowym hotelu "Latakia".







Zwiedziliśmy też ruiny starożytnego miasta Ugarit oraz zamek Saladyna.

A jutro ruszamy dalej i w ciągu tygodnia planujemy dotrzeć do Libanu.

3 komentarze:

  1. spać przez Was nie będę mogła....

    OdpowiedzUsuń
  2. @ziółko

    maila znajdziesz na blogu: O mnie->Wyświetl mój pełny profil

    pzdr

    OdpowiedzUsuń
  3. Ależ mieliście przygodę, niemalże mrożącą krew w żyłach...;)Ale czyta się to jak mega wciągającą książkę.
    pozdr

    OdpowiedzUsuń