poniedziałek, 6 września 2010

Bank Zachodni - West Bank. From Palestine with love.


Planując wyprawę w domu nawet nie pomyślałem, że moglibyśmy chodzić po zmroku po ulicach miast na Zachodnim Brzegu Jordanu.
Nawet po spędzeniu miesiąca w rożnych krajach świata arabskiego wciąż nieco obawiałem się odcinka na terenie Autonomii Palestyńskiej.

Takie nazwy jak Ramallah czy Nablus dobrze znałem z doniesień medialnych i kojarzyłem raczej jednoznacznie...

Nigdzie jednak nie widzieliśmy barykad z płonących opon czy palenia izraelskich flag.
Po ulicach nie biegali zawinięci w arafatki Palestyńczycy, wymachujący bronią i nikt też nie chciał nas porwać jako zakładników.

Zamiast tego szliśmy przez całkiem normalny kraj, podobny do innych państw arabskich (choć na pewno wyraźnie biedniejszy od Libanu czy Jordanii), mający własną armię i służby mundurowe i zamieszkany przez gościnnych i życzliwych ludzi.



Nawet kamieniami rzucano w nas tylko jeden raz - swoich sił w miotaniu pocisków próbowały dwie dziewczynki.
Na szczęście były małe - i dziewczynki, i kamienie.
No, może kamienie były, powiedzmy, średnie - wielkości połowy pięści, ale młodym Palestynkom nie starczyło sił, żeby do nas dorzucić.



Nie jest trudno wjechać z Izraela na Zachodni Brzeg Jordanu.
To podczas wyjeżdżania stamtąd można się spodziewać szczegółowych kontroli na checkpoincie i przeszukań bagażu, ale przy wjeździe najczęściej nie trzeba pokazywać żadnych dokumentów, ani nawet zatrzymywać się do kontroli.

Nie jest trudno wjechać z Izraela na Zachodni Brzeg Jordanu, o ile Izraelczycy nie zamkną przejścia.
Niektóre przejścia pracują całą dobę, ale większość ma ustalone godziny otwarcia.
Przy czym "ustalone" oznacza, że zawsze można ustalić skrócenie czasu pracy (a gdy sytuacja robi się gorąca można w ogóle je zamknąć) i wtedy Palestyńczyk przyjeżdżający na granicę zastanie tylko zatrzaśniętą bramę, ogrodzenie z drutem kolczastym i wojskowe wieżyczki obserwacyjne.

Taka sytuacja spotkała też i nas - odbiliśmy się od zamkniętej bramy, bo z powodu szabasu przejście na drodze z Nazaretu funkcjonowało tylko do godziny 14.00.

Stanęliśmy więc przy drodze i próbując złapać stopa z powrotem do Nazaretu, aby tam się przespać i wrócić na granicę rano, obserwowaliśmy, jak kolejne samochody zawracają spod granicy.

Wszyscy byli pewnie mocno wkurzeni tą sytuacją i nasze szanse na złapanie czegokolwiek wydawały się małe, ale kiedy już się udało, to postanowiliśmy pójść na całość - nasz palestyński kierowca chciał dojechać do rodzinnej wioski kilka kilometrów za granicą, ale teraz wiązało się to z ponad stukilometrowym objazdem do najbliższego otwartego przejścia, a następnie drogą przez góry aż do miejsca, które stad niemal widzieliśmy za ogrodzeniem...
W takim razie jedziemy z nim!

Dwie godziny jazdy upłynęły nam na rozmowach o wysokim murze, o płocie pod napięciem, o wodzie, która Palestyńczyków kosztuje ponad 7 razy więcej, niż Izraelczyków, a często jest w ogóle odcinana, o żydowskich osiedlach w środku palestyńskich terytoriów i o zamykanych drogach.






Były opowieści o rzucaniu kamieniami w żołnierzy podczas pierwszej Intifady, było też zapewnienie, że teraz zwykli Palestyńczycy chcą pokoju.

I w końcu stanęliśmy po drugiej stronie ogrodzenia i mogliśmy kontynuować marsz na południe drogą, która przed chwila jechaliśmy.

Jedna noc spędziliśmy w Nablusie, kolejną przed Ramallah, w namiocie rozbitym na dachu domu spotkanego Palestyńczyka.





Widać, że zbliża się już jesień - dzieci w mundurkach i z plecakami spieszą rano do szkół, temperatura wydaje się trochę niższa...
No, może to bardziej o te dzieci chodzi, chociaż temperatura też już nie przekracza 40 stopni C.

Rozklejają mi się buty (a używam ich dopiero od trzech miesięcy...), końcówki kijków gdzieś odpadły, nasza jedyna latarka przestała działać jeszcze w Syrii, a klapki-japonki z Biedronki trzymają się jeszcze jakoś tylko dzięki związaniu sznurkiem...
To chyba znak, że pora już kończyć.



Dzisiaj, 40 dnia marszu, doszliśmy do Jerozolimy.
Nie wchodziliśmy jednak w obręb murów Starego Miasta, a tylko spojrzeliśmy na nie z Góry Scopus.

Jeśli ktoś już wyrywa się do ewentualnych gratulacji, niech się jeszcze powstrzyma, bo celu na razie nie osiągnęliśmy -
jutro ostatni raz spakujemy plecaki i przejdziemy kilka kilometrów przez miasto, aby zakończyć pielgrzymkę w Bazylice Grobu Pańskiego.

I coś czuję, że już nic nie zdoła nas powstrzymać.

2 komentarze:

  1. czyli nie taki diabeł straszny jak go w TV pokazują?

    OdpowiedzUsuń
  2. @Zbychowiec:
    Oj nie taki, nie taki.
    Wiadomo ze w mediach najlepiej sprzedaja sie informacje zle, a w rzeczywistosci Liban, Syria, czy Palestyna to kraje otwarte (choc w roznym stopniu) na turystow i tych turystow potrzebujace.

    Przy czym trzeba zaznaczyc, ze:
    1. duzo zalezy od czasu, w jakim sie tam znajdziesz - teraz jest akurat spokoj, ale przeciez caly region jest daleki od stabilnosci.

    2. Autonomia Palestynska to dwie czesci i rzadzony przez umiarkowany Fatah West Bank to nie Strefa Gazy, ktorej raczej bym nie polecil turystom.

    OdpowiedzUsuń