sobota, 30 lipca 2011

Jukatan

Trochę postraszyłem w poprzednim wpisie. A właściwie to nie ja, a Sikorski Radosław i jego MSZ. Teraz przez najbliższy miesiąc będę zapewne udowadniać, że nie taka Ameryka straszna, jak ją w ministerstwach malują.

To może na początek takie zdjęcie z Meksykiem na pierwszym planie i z Meksykiem w tle...


Na razie powoli wydostajemy się z rejonu mocno nastawionego na turystów i tym samym turystom w miarę przyjaznego.
Jedenaście godzin w samolocie linii Condor (które z racji skąpych porcji jedzenia i konieczności płacenia za wszystko, za co się da, powinny się nazywać Sęp) minęło w towarzystwie Niemców, udających się na leniwe urlopy do Cancun - jednego z najpopularniejszych miejsc do plażowania w  zachodniej hemisferze. Zdaje się, ze byliśmy na pokładzie jedynymi osobami, które miały zamiar ruszyć się trochę dalej, niż najbliższa plaża.
Nawet torby na bagaż podręczny mieliśmy profesjonalne.


 
 Bagaż podręczny na ten krótki lot zmieścił się w stylowych reklamówkach

Wilgoć i ciepło, zgodnie z odwiecznymi prawami tropików, uderzyły w europejskie twarze po wyjściu z terminalu lotniska. Na osłodę, choć nie na ochłodę, pozostał malowniczy zachód słońca i następująca po nim świetlista fiesta błyskawic na niebie - tej nocy tropikalna burza dała o sobie znać.
Nie będę tu opisywał noclegów w hostelach w międzynarodowym towarzystwie i przejazdu autobusem, w którym klimatyzacja była tak podkręcona, że pierwszy, i na razie jedyny raz, przydała się zabrana z domu bluza polarowa, a człowiek z nadzieją patrzył za okno i zastanawiał się, czy naprawdę po opuszczeniu pojazdu będzie czekać go ponad 30 stopni C i ogromna wilgotność, które powodują, że papierowe meksykańskie pesos rozpływają się w dłoniach.
Pierwsze dni upłynęły nieco leniwie i wciąż czekaliśmy, aż wyrwiemy się z turystyczno-wypoczynkowej przeciętności.

A w międzyczasie zwiedziliśmy nadmorskie ruiny miasta Majów w Tulum, które dziś opanowane są przez iguany, które z kolei są same w sobie bardzo opanowane i niemal nie zwracają uwagi na setki mijających je codziennie ludzi.


Karaibskie wody omywają skały, na których Majowie wznieśli swoje świątynie i pałace


Na liściu przysiadła, w prawej części zdjęcia. A w tle Morze Karaibskie

Nie obyło się oczywiście bez pierwszego spotkania ze szmaragdową wodą i bielutkim piaskiem na malowniczej plaży wciśniętej między skały, które podtrzymują fundamenty niemal tysiącletnich budowli.

Wspaniałym przeżyciem i świetną odmianą od lejącego się z nieba żaru był wypad na nurkowanie (snorkeling) do dwóch spośród mnóstwa dostępnych tutaj podwodnych atrakcji.
W pierwszym z miejsc była okazja do popływania wśród rafy koralowej, opanowanej przez różnokolorowe rybki oraz do spojrzenia prosto w twarz/pysk żółwiom, u których wielkość skorupy dorównywała niekiedy wielkości torsu dorosłego człowieka.
Druga część nurkowania była jeszcze bardziej fascynująca.
Słone wody morskie zamieniliśmy na słodkie i zanurzyliśmy się w jednej z jukatańskich cenotes - zalanej krystalicznie czystą i niewiarygodnie przejrzystą wodą jaskini, pełnej wspaniałych form krasowych - stalaktytów, stalagmitów i innych, między którymi można było swobodnie kluczyć, uważając tylko, żeby podczas wynurzania się nie wbić sobie ostrza, zwisającej ze stropu skały, prosto w głowę.

Ale przyszedł czas, aby nieco wyjść poza schematy i tym samym być bliżej miejscowych ludzi, ich kultury, opowieści, codziennego życia...

Pierwszym krokiem ku temu była zmiana sposobu przemieszczania się na autostop, a tym samym próba sprawdzenia, czy prawdziwa jest opinia powtarzana na zagranicznych forach podróżniczych:

- Is hitchhiking safe in Mexico?
- Nothing is safe in Mexico...

I w tym momencie myślę, że oczywiste jest, iż muszę zaprzeczyć tej opinii, podobnie jak będę pewnie zaprzeczał innym, cytowanym ostatnio.
Jak na razie jest to bardzo efektywny i bezpieczny sposób poruszania się  po Jukatanie, który niesie przy tym typowe dla takich podróży korzyści - oszczędność kosztów i możliwość niezwykle ciekawych spotkań.

I tak jeden z odcinków przejechaliśmy z miejscowym przewodnikiem, który wiózł ze sobą parę niemal bezwłosych psów niezwykle rzadkiej, typowej dla Meksyku rasy - xoloitzcuintle, które przez Majów uważane były za święte, a dziś ich dotyk ma ponoć właściwości lecznicze.



Czasem rozmowy z kierowcami można było swobodnie toczyć po angielsku. Czasem konieczne było gimnastykowanie się z naszym szczątkowym hiszpańskim.
Ale myli sie ten, kto uważa, że w Meksyku znajomość języka hiszpańskiego pozwoli się dogadać w każdej sytuacji.
Czasami konieczna okazuję się znajomość języków rdzennych Indian.



- Buenas tardes señora. Czy możemy rozbić hamak u pani w ogrodzie?

Kobieta w białej, ozdabianej kwiecistymi wzorami, koszuli chyba nie zrozumiała pytania. Mimo wszystko coś jednak odpowiedziała. Odpowiedzi jednak zupełnie nie zrozumieliśmy my.

Byliśmy w wiosce Coba, w której znajdują się, zanurzone w morzu dżungli ruiny miasta Majów, a wśród nich najwyższa piramida na Jukatanie, dostępna do wejścia dla turystów, a licząca 42 metry.


Coba. 42 metry n.p.dż. (nad poziomem dżungli)


Tam jednak mieliśmy udać się dopiero następnego dnia z samego rana, a poprzedzająca noc planowaliśmy przespać w naszych hamakach. Szybko porzuciliśmy plany rozpięcia ich w dżungli, gdyż bez maczety trudno było się zagłębić w tę tropikalną gęstwinę dalej, niż 30 centymetrów.
A nawet na tych 30 centymetrach można było natknąć się na zwierzę lub roślinę, które z lubością pozbawiłyby nas życia, zdrowia lub co najmniej przyjemności z dalszej podróży.
Postanowiliśmy więc wykorzystać działający na Bliskim Wschodzie sposób i spytać o możliwość przenocowania u miejscowych.
I tak krążąc po wiosce doszliśmy do ostatniego domku przed ścianą lasu.

- My jesteśmy puro Maya - czyści Majowie.

Dopiero pomoc zawołanego szwagra, który oprócz języka Majów władał także hiszpańskim, a nawet znał kilka słów po angielsku pozwoliła nam dojść do porozumienia w sprawie noclegu.
Chata była brudna, śmierdząca, pełna komarów, a właściciel zaznaczył, że miejscowi czasami przychodzą tu załatwiać swoje potrzeby, te grubsze i te mniej poważne.
Ale nam takie miejsce wystarczało - najważniejsze, że dało się rozpiąć hamaki.
Aby nieco poprawić estetykę miejsca, pani Indianka przysypała kilka z leżących pod ścianą grubszych potrzeb piaskiem. Estetyka wzrosła, zapach niestety pozostał.

Zanim jednak mogliśmy się oddać w objęcia Morfeusza, lub jego sennego odpowiednika z panteonu Majów, musieliśmy spędzić trochę czasu z dziećmi naszej gospodyni.
Wśród zaproponowanych przez nie atrakcji był mecz piłki nożnej na drodze, zwierzątko na sznurku oraz krótki wykład na temat otaczających nas roślin jadalnych i niejadalnych.






Następny dzień wypełniły kolejne odcinki autostopowe i zwiedzanie kolejnych ruin z czasów Chichen Itza.
O ile w zagubionym w bezkresnej dżungli Coba można było poczuć się niczym Indiana Jones, poszukujący Zaginionej Arki, albo czegoś jeszcze bardziej odjechanego i trudnego do odnalezienia, to Chichen Itza, które dziennie potrafi odwiedzić nawet 20 tysięcy turystów, mogło przywodzić na myśl tematyczny park rozrywki skrzyżowany z cepelią. Mimo wszystko piramidy z białego kamienia robiły duże wrażenie.










U nas tymczasem klimat nieco się zmienił. Niestety nie w sensie pogodowym, a bardziej kulturowo-architektonicznym.
Porzuciliśmy na chwilę tysiącletnie budowle cywilizacji prekolumbijskich i zwiedzamy typowe miasta kolonialne Jukatanu.





Trochę zwlekałem z tym wpisem, ale czekałem, aż porzucimy utarte szlaki, środki transportu i miejsca noclegu i nazbiera się więcej przeżyć.
Postaram się teraz pisać nieco częściej.
A tymczasem pozdrawiam z Campeche.


Przed chwilą nad miastem przeszła potężna ulewa. ULEWA!
Taka tropikalna z błyskami, grzmotami i strumieniami wody zmywającymi ulice.
W uroczej kafejce internetowej, z której właśnie piszę, dwa razy wysiadał prąd i monitor pokrywał się smutną czernią.

5 komentarzy:

  1. Aj, zazdroszczę Wam tego Meksyku ;)
    i czekam na kolejne wpisy :)

    Pozdrowienia z zimnego Wrocławia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kurczę, nabrałam ochoty na zwiedzenie Meksyku :) Moja wiedza na jego temat jest raczej skromna, więc dziekuję za nielakoniczny opis i sporo zdjęć.
    Idąc za Justyną również pozdrawiam, ale z Nowego Sącza :)

    OdpowiedzUsuń
  3. czekam na nastepne wpisy :) pozdro, siwy :)

    OdpowiedzUsuń
  4. ach Ty Grzesiu, kusisz jak zawsze:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Czyta się rewelacyjnie, juz się wciągnełam. Jak zwykle życzę wielu fascynujących przeżyc i wrażen! No i pilnujcie się tam! Wróćcie szczęśliwie do domu! ;-) Pozdrawiam z deszczowego Wrocka! ;)

    OdpowiedzUsuń