piątek, 16 lipca 2010

Wciąż w Europie



Stambuł, miasto stojące w rozkroku między Europą a Azją.
Przy czym to, że znajdujesz się w jego europejskiej części nie oznacza, że jesteś w Europie - ten rozkrok miasta nad Bosforem ma raczej charakter bardziej mentalny niż geograficzny.

Ciężarówki nie mogą wjeżdżać do centrum, więc przemiły kierowca tureckiego TIRa, który wiózł nas od granicy bułgarskiej, wysadził nas przy zjeździe z autostrady na przedmieściach tego 13-milionowego miasta.



Na przedmieściach, to znaczy jakieś 20 km od centrum.

A że była to część europejska łatwo było poznać, gdyż ledwo wyszliśmy z klimatyzowanej kabiny ciężarowego Renault na upalny asfalt tureckiej drogi, podbiegło do nas kilkoro dzieci, władających językiem angielskim płynnie, choć w ograniczonym zakresie - na nasz widok zaczęły krzyczeć jedno słowo: "Money, money!".

Mając przed oczami mroczną wizję, w której mój przewieszony przez ramię aparat dostaje małych tureckich nóżek i ucieka w boczną uliczkę, podczas gdy torebka z paszportem ı pieniędzmi znika w labiryncie wozów z arbuzami i barów z kebabem, czym prędzej udaliśmy się w bliżej nieokreślonym kierunku w poszukiwaniu autobusu do centrum.

No i wpakowaliśmy się w niezłą Azję.

To są widoki, których nie doświadczy przeciętny turysta, dojeżdżający do stolicy Turcji autobusem lub samolotem, kiedy to wysiada w centrum i bez problemu może się odnaleźć - sklepy zachodnich marek, młodzi Turcy potrafiący wskazać drogę po angielsku, pełen turystów deptak, który można śmiało porównać do tych w Polsce czy Hiszpanii.
Tymczasem my mieliśmy nie lada problem, kiedy zorientowaliśmy się, że nie mamy tureckich lir na bilet autobusowy, a na schodkach przy pobliskim bankomacie siedzi grupka podobnych dzieci ("Money, money!" - i nie wykręcisz się, że nie masz, bo przecież przed chwilą wyciągnąłeś z bankomatu) dodatkowo w asyście Turków w wieku średnim.

Na szczęście udało nam się wydostać z tej przemiłej dzielnicy (przy pomocy miejscowych - bo wcale nie twierdzę, że każdy z nich tylko czeka, żeby cię okraść lub oszukać! to naprawdę bardzo gościnni ludzie), a kierowca autobusu wpuścił nas do wozu w zamian za dwa banknoty z zieloną twarzą Pana Washingtona.
I mogliśmy ruszać na podbój Konstantynopola.


Ale nie o tym teraz.
Jestem tu dopiero 24 godziny, a przecież wcześniej trzeba było do Turcji dojechać.


Jak wiadomo przy autostopie nigdy nie wiadomo, gdzie człowieka los (kierowca) rzuci.
I tak, poruszając się z zawrotną prędkością 1 kraj/dzień, zwiedziliśmy po drodze Toskanię, piliśmy Zlatego Bazanta pod zamkiem w Bratysławie, zjedliśmy gulasz po węgiersku na zamku w Budzie (z widokiem na Peszt), podziwialiśmy architekturę Belgradu, nie weszliśmy natomiast na główny plac w Sofii, gdyż za chwilę miał być tam obecny Mahmud Abbas - prezydent Autonomii Palestyńskiej.
Na Mahmuda się w końcu też nie załapaliśmy, ale nic straconego - może zastaniemy go na miejscu, w Palestynie.

Jeśli ktoś spojrzał na mapę (albo ma tę mapę w głowie) i coś mu się nie zgadza z tą Toskanią, to już wyjaśniam:
na pierwszą noc zajechaliśmy do Mikulova, w czeskich Morawach, a miasto to, ze względu na architekturę oraz krajobrazy, jest porównywane właśnie do Toskanii.
Noc spędziliśmy tam w namiocie na szczycie Świętego Pagórka, który to pagórek wraz z otoczeniem jest rezerwatem przyrody (i jak w każdym rezerwacie przyrody jest tam oczywiście zakaz biwakowania).

Kolejne noce to następne biwaki w krzakach lub koło parkingów przy autostradzie.
Kolejne dni to znów kąpiel (lub coś na kształt tego) i pranie w toaletach na stacjach benzynowych i prażenie się na asfalcie dróg i autostrad Europy Środkowej i Bałkanów.



Ale za to jaką przyjemnością była pierwsza normalna noc pod dachem (innym niż dach namiotu), normalna kąpiel, pranie i do tego swobodne chodzenie bez plecaka po chodnikach miasta, zamiast po poboczach dróg!

Zostajemy tu jeszcze chyba dwa dni, a potem wracamy do autostopu.
Czeka trasa Stambuł-Ankara-Tars.

Pozdrowienia dla czytających. Dzięki za dobre słowo.
Michał - podziękowania za odcinek Belgrad-Sofia i bałkański kocioł przed granicą!

7 komentarzy:

  1. Do mnie rumuńskie dzieci wołały "give me your money" i "daj jeść", czyli były bardziej wykształcone i miały nawet jakieś podstawy gramatyki:)
    Pozdrowienia od lasek z KWSMu siedzących i pracujących w Solecznikach :)
    Marta G.

    OdpowiedzUsuń
  2. powodzenia Grigor, jedna uwaga: justuj tekst, będzie o wiele wygodniej czytać :)

    OdpowiedzUsuń
  3. prześwietna podróż, gładko się czyta! moja uwaga: pisz częściej :)

    OdpowiedzUsuń
  4. dzieki za uwagi, w miare mozliwosci postaram sie spelnic Wasze postulaty.
    jesli chodzi o czestsze pisanie, to rzeczywiscie byla dluga przerwa miedzy 1. a 2. wpisem, ale ciezko bylo z dostepem do siecii, a potem niestety moze byc jeszcze gorzej... ale obiecuje niedlugo nowe wiesci z Ankary.
    co do justowania tekstu, to jak sie dowiem jak to sie robi i nie bedzie mi to zbierac zbyt wielu cennych minut w kafejce, to bede tak robil.
    pzdr

    OdpowiedzUsuń
  5. No nareszcie! Już myślałem, że Was muzułmanie przerobili na chrześcijańskie mydło. Ta tabliczka Budapest mnie nęci na mały wypad- tylko Kasię muszę namówić ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. W Istanbule można się zakochać! :DD

    W drodze powrotnej może uda się w Bułgarii zahaczyć o Plovdiv - polecam to miasto i jego zabytki ;DDD


    trzymam kciuki,
    Jola
    (i czekam na wypasiony tekst do gazety;>)

    OdpowiedzUsuń
  7. @ Jola Zas
    a w Plovdıv bylismy, rzeczywiscie piekne miasto, o wiele lepsze wrazenie zrobilo niz Sofia.

    @Darıusz
    spoko, nie damy sie!

    a z tym justowniem tekstu to naprawde jesli ktos moze zwiezle wytlumaczyc jak to zrobic, to poprosze, bo jeszcze nie do konca jestem biegly w obsludze tego bloga. zwlaszcza przy uzycıu tureckiej klawiatury.

    OdpowiedzUsuń