Siedzimy w pokoju hotelu Raffoul w Tartusie.
W najtańszym pokoju najtańszego hotelu.
Muezin odśpiewał już wezwanie do modlitwy po zachodzie słońca, za oknami ciemno.
Siedzimy w pokoju cali zalani potem.
Pod sufitem leniwie obraca się wiatrak, a na termometrze 34 stopnie C.
W najtańszym pokoju nie ma klimatyzacji.
Życie na ulicach zaczyna się wieczorem.
Wtedy na zewnątrz jest chłodniej, niż w nagrzanych w ciągu dnia budynkach.
Zapełniają się knajpki, a po ciasnych uliczkach krąży mnóstwo żółtych taksówek, z których dobiega ustawiona na cały regulator arabska muzyka.
Ale w hotelowym pokoju bez klimatyzacji jest w tym czasie nieznośnie gorąco i parno tak, że nawet syryjskie piwo nie przynosi ochłody.
Poza tym jest niedobre.
Żeby ułatwić miejscowym zawarcie z nami znajomości, postanowiliśmy skrócić nasze imiona do przyswajalnej dla nich formy - i tak ja przedstawiam się jako Greg, a Maciek, jako Mat.
Wszystko było dobrze do momentu, aż dowiedzieliśmy się, że "greg" brzmi po arabsku jak "łopata", a "mat" to nic innego, jak "śmierć"...
Ostatnie dwa dni marszu to wielka asfaltowa epopeja.
Przewędrowaliśmy prawie 90 kilometrów po autostradzie z Latakii do Tartusu, z czego pierwszego dnia zrobiliśmy ponad 56 kilometrów.
A na syryjskiej autostradzie wszystko się może zdarzyć.
Czasem nawet trzeba dzielić miejsce z idącym pasem awaryjnym stadem owiec.
Ale oprócz tego było też kilka zamków, w tym wspaniały Krak des Chevaliers, i kilkaset kolejnych wizerunków dyktatora, w tym jeden pomnik rozmiarów wybitnie ponadnaturalnych.
Jutro wkraczamy do Libanu i w ciągu dwóch dni powinniśmy być w Trypolisie.
W najtańszym pokoju najtańszego hotelu.
Muezin odśpiewał już wezwanie do modlitwy po zachodzie słońca, za oknami ciemno.
Siedzimy w pokoju cali zalani potem.
Pod sufitem leniwie obraca się wiatrak, a na termometrze 34 stopnie C.
W najtańszym pokoju nie ma klimatyzacji.
Życie na ulicach zaczyna się wieczorem.
Wtedy na zewnątrz jest chłodniej, niż w nagrzanych w ciągu dnia budynkach.
Zapełniają się knajpki, a po ciasnych uliczkach krąży mnóstwo żółtych taksówek, z których dobiega ustawiona na cały regulator arabska muzyka.
Ale w hotelowym pokoju bez klimatyzacji jest w tym czasie nieznośnie gorąco i parno tak, że nawet syryjskie piwo nie przynosi ochłody.
Poza tym jest niedobre.
Żeby ułatwić miejscowym zawarcie z nami znajomości, postanowiliśmy skrócić nasze imiona do przyswajalnej dla nich formy - i tak ja przedstawiam się jako Greg, a Maciek, jako Mat.
Wszystko było dobrze do momentu, aż dowiedzieliśmy się, że "greg" brzmi po arabsku jak "łopata", a "mat" to nic innego, jak "śmierć"...
Ostatnie dwa dni marszu to wielka asfaltowa epopeja.
Przewędrowaliśmy prawie 90 kilometrów po autostradzie z Latakii do Tartusu, z czego pierwszego dnia zrobiliśmy ponad 56 kilometrów.
A na syryjskiej autostradzie wszystko się może zdarzyć.
Czasem nawet trzeba dzielić miejsce z idącym pasem awaryjnym stadem owiec.
Ale oprócz tego było też kilka zamków, w tym wspaniały Krak des Chevaliers, i kilkaset kolejnych wizerunków dyktatora, w tym jeden pomnik rozmiarów wybitnie ponadnaturalnych.
Jutro wkraczamy do Libanu i w ciągu dwóch dni powinniśmy być w Trypolisie.
Gratulacje Grzes - powodzenia.
OdpowiedzUsuńMy bylismy w zeszłym roku w Izraelu, ale to co Wy robicie to marzenie. :-)
wszystkiego Dobrego, z Bogiem!
Robert
Giorgio, za każdym razem jak czytam info z trasy to pękam ze śmiechu za sprawą inteligencko -ciętego języka. Widoki i same foty pierwsza klasa. Szkoda, że z pomysłem prowadzenia bloga z podróży nie wpadłeś przy okazji wcześniejszych eskapad bo czyta się rewelacyjnie i stanowi to dobry podkład pod późniejszą prezentację zdjęć na którą liczę!!! Tak więc pozdrawiam "łopatę" i "śmierć", życzę mniej kontroli i wiecej biesiad na Libijskiej ziemi no i smaczniejszego piwa,rzecz jasna.Czołem!!! - Drabu
OdpowiedzUsuń