Ewentualnym naśladowcom polecam nauczyć się kilku krótkich zdań, które z pewnością okażą się bardzo przydatne w tej części Turcji.
"Nie, dziękujemy. Idziemy do Jerozolimy. Pieszo."
No to role się odwróciły.
Wcześniej my machaliśmy do kierowców lub zaczepialiśmy ich na stacjach benzynowych, prosząc o podwiezienie.
Teraz to samochody próbują nas złapać na stopa, a my musimy co chwilę odmawiać.
Kiedy szliśmy wzdłuż drogi, nieważne czy zwykłej szosy z popękanym asfaltem, łączącej dwie wioski, czy ruchliwej drogi krajowej, przejazd niemal każdego samochodu (a już na pewno każdego ociekającego chromem i oblepionego naklejkami z płomieniami ognia motoroweru) wiązał się z pozdrawiającym trąbieniem, mruganiem światłami lub chociażby machaniem dłonią.
Na niektórych odcinkach to już bolały nas ręce i myśleliśmy o zrobieniu sobie jakiejś sztucznej dłoni przyczepionej do plecaka i pozdrawiającej kierowców.
No bo jak tu nie odpowiedzieć na te wszystkie przyjazne gesty ? ...
Ale kiedy pojazdy (od betoniarki, przez samochody osobowe, po motorowery - nie wiem gdzie my się mieliśmy zmieścić z plecakami na tym jednośladzie...) zatrzymywały się, nawet w najmniej do tego przystosowanych miejscach drogi, i proponowały podwiezienie, musieliśmy niestety odmawiać:
Nie, dziękujemy. Idziemy do Jerozolimy. Pieszo.
"Dobrze, ale tylko na momencik."
Pierwszego dnia myślałem już, że w taki sposób to my daleko nie zajdziemy...
Ilość wypitych szklaneczek herbaty przekroczyła wszelkie tureckie normy, nie wypominając już o normach polskich.
Co chwilę byliśmy zapraszani, aby przysiąść i opowiedzieć coś o sobie przy çayu.
Schemat jest zawsze podobny:
Idziemy pośród pól i zielonych gajów cytrusowych, aż w końcu wkraczamy do wioski.
Z różnych stron słychać pojedyncze pozdrowienia.
W centralnym miejscu osady, na tej wiejskiej agorze, siedzą w cieniu Starcy i piją herbatę.
Starcy składają się z, siedzącego w centrum, Starca Najstarszego oraz innych emerytów, wśród których widać pretendentów do zajęcia pozycji Najstarszego - tak ważnej w tym mocno zhierarchizowanym, patriarchalnym społeczeństwie.
Usługuje im mały Ismail (ewentualnie Mahmud).
Młodzież starsza i mężczyźni w wieku produkcyjnym albo pracują w polu, albo wyjechali do miasta w poszukiwaniu pracy lub edukacji.
Nie widać natomiast kobiet.
Czasem tylko w podwórku prześwitują przez płot ich postaci, schylone nad miską, w której ugniatają ciasto na turecki chleb.
Nie uczestniczą oczywiście w obrzędzie picia herbaty.
Kiedy, w odpowiedzi na zapraszające gesty i wołania, wstępowaliśmy na çay, często kończyło się to małym poczęstunkiem, pełnym obiadem, a nawet noclegiem.
Minęło trochę czasu, zanim nauczyliśmy się odmawiać.
Odmawiać grzecznie - tak, aby nie urazić zapraszającego, gdyż gościnność jest tutaj wielką wartością i taka odmowa, jeśli nie byłaby dobrze uzasadniona, mogłaby stanowić dużą obrazę.
Podczas dotychczasowych 6 dni marszu wydaliśmy 0 (słownie: zero) tureckich lir!
I nie oznacza to wcale, że chodziliśmy głodni i spragnieni, a spaliśmy po krzakach.
Wręcz przeciwnie!
Nieraz odchodziliśmy od stołu ledwo się ruszając - nie ze zmęczenia, ale z powodu brzucha pełnego specjałów kuchni tureckiej.
A parę razy musiałem ratować się nawet chowaniem części porcji do plecaka, kiedy gospodarz nie patrzył.
Każdy kolejny nocleg to też kolejna historia o tureckiej gościnności i przyjaźni.
Zadawane przez nas wieczorem pytanie o możliwość rozbicia namiotu w ogrodzie, kończyło się zaproszeniem do spania w domu na najlepszych miejscach, wspólnym posiłkiem i traktowaniem nas jak długo oczekiwanych gości.
Ryba z ogniska u trzech rybaków nad rzeką Seyhan, siedzenie po turecku i posiłek na dywanie z całą męską częścią rodziny (kobiety jadają osobno) w Kurtpınar, noc w kamieniołomie czy w biurze firmy ogrodniczej...
Nikt nawet nie chciał nas zabijać za to, że jesteśmy chrześcijanami i pielgrzymujemy do Jerozolimy.
Czasem tylko padały pytania, czy idziemy tez do Mekki i Medyny, ale wymawialiśmy się brakiem czasu.
Ciekawe, czy podczas dalszej wędrówki przez Syrię i Liban też będziemy mieli okazję do odbycia podobnego dialogu:
- Çay, çay! Zimna woda! Chodźcie do nas!
- No dobrze... ale tylko na momencik!
"Tak, mówię po angielsku."
Oprócz standardowego "money, money", które jednak nie padało zbyt często - chyba tylko w miasteczku Kurtkulağı (mają tam zabytkowy karawanseraj - w sumie nic szczególnie ciekawego, ale może czasem zawita tu jakiś turysta i dzieciaki nauczyły się takich żebrów), niektórzy przedstawiciele młodszego pokolenia, którzy często biegli za nami, odprowadzając nas do granic wioski, umieli powiedzieć "what is your name" i "my name is Ahmet".
Starszych nawet nie pytaliśmy o znajomość języka Szekspira i Beckhama, ale pytanie to padało czasem w naszą stronę.
Nie, nie, pytający wcale nie znał angielskiego.
Po prostu zaraz w ruch szła komórka (którą mają tu niemal wszyscy - tak jak facebooka) i dumny tata przekazywał nam słuchawkę, przez którą mieliśmy rozmawiać po angielsku z jego synem czy córką, przebywającymi nierzadko w mieście kilkaset kilometrów dalej.
Po naszej rozmowie telefon wracał do pękajacego z dumy taty, który wypytywał swe dzıecko, co tez mu naopowiadaliśmy i co sądzimy o Turcji.
A my, wiedząc, że sprawy będą tak właśnie wyglądać, nasze zdanie o Turcji i Turkach wyrażaliśmy słowami:
"Çok güzel! Bardzo ładnie! Pięknie!"
Może wynika to z jakichś kompleksów czy niedowartościowania.
Ktoś żalił nam się, że Turcja ma złą prasę na Zachodzie i jest przedstawiana wyłącznie w negatywnym świetle, a prym ma wieść w tym stacja EuroNews.
Jakkolwiek by nie było, ja na pewno zmieniłem swoje zdanie o tym kraju.
Zdecydowane zaskoczenie in plus!
A podobne pytanie słyszałem też w innych krajach i oczywiście odpowiedź może być zazwyczaj tylko jedna, choć nie zawsze do końca zgodna z prawdą.
W Turcji padało ono podczas niemal każdej rozmowy i jeśli ktoś spytał "jak ci się podoba w Turcji?", mogłem zupełnie szczerze odpowiedzieć:
Çok güzel! Bardzo ładnie! Pięknie!
No, może gdyby jeszcze nie było takich upałów...
Dziś cały dzień odpoczywaliśmy w İskenderunie - starożytnej Aleksandreccie.
6 dni marszu i 194 kilometry za nami.
Dziennie robimy od 28 do 39 kilometrów.
Odrzuciliśmy początkowy plan, żeby maszerować tylko rano i wieczorem, a czas największych upałów przeleżeć w cieniu, bo nie wyrobilibyśmy się czasowo.
Musimy więc stawiać czoła upałom.
W ciągu dnia nie patrzyłem na termometr, ale jednego wieczoru, o godzinie 22, było 30 stopni C...
W cieniu oczywiście.
Aż się boję, że mi się skala skończy na termometrze w jakiś słoneczny dzień.
Teraz czeka nas dwudniowa przeprawa przez góry do Antiochii (Antakya) i potem tylko 50 kilometrowy do Syrii.
Idzie się dobrze.
Początkowo pośród pól i gajów cytrusowych nizinnego regionu Çukurova, który we wschodniej części urozmaicony jest niskimi, ale bardzo malowniczymi i skalistymi wzgórzami.
Piątego dnia zobaczyliśmy w końcu Morze Śródziemne, które będzie nam teraz towarzyszyć przez długi czas.
Nie był to jednak zachęcający widok - rafinerie, fabryki, porty, asfalt czarny od jakiegoś oleju.
Ostatnie 50 kilometrów szliśmy wzdłuż ruchliwej drogi, ale niestety nie dało się inaczej, bo w tym miejscu wybrzeża pozostaje bardzo wąski pas pomiędzy morzem, a górami, wysokimi na ponad 2000 m i nie było innej trasy do wyboru.
Tego dnia przez pół godziny padał nawet deszcz.
A dzień przed wyjazdem we Wrocławiu z radością dałem się zmoczyć porządnej ulewie, myśląc że to mój ostatni deszcz na parę najbliższych miesięcy...
Za tydzień planujemy dojść do syryjskiej Latakii i tam też chwilę odpocząć.
"Nie, dziękujemy. Idziemy do Jerozolimy. Pieszo."
No to role się odwróciły.
Wcześniej my machaliśmy do kierowców lub zaczepialiśmy ich na stacjach benzynowych, prosząc o podwiezienie.
Teraz to samochody próbują nas złapać na stopa, a my musimy co chwilę odmawiać.
Kiedy szliśmy wzdłuż drogi, nieważne czy zwykłej szosy z popękanym asfaltem, łączącej dwie wioski, czy ruchliwej drogi krajowej, przejazd niemal każdego samochodu (a już na pewno każdego ociekającego chromem i oblepionego naklejkami z płomieniami ognia motoroweru) wiązał się z pozdrawiającym trąbieniem, mruganiem światłami lub chociażby machaniem dłonią.
Na niektórych odcinkach to już bolały nas ręce i myśleliśmy o zrobieniu sobie jakiejś sztucznej dłoni przyczepionej do plecaka i pozdrawiającej kierowców.
No bo jak tu nie odpowiedzieć na te wszystkie przyjazne gesty ? ...
Ale kiedy pojazdy (od betoniarki, przez samochody osobowe, po motorowery - nie wiem gdzie my się mieliśmy zmieścić z plecakami na tym jednośladzie...) zatrzymywały się, nawet w najmniej do tego przystosowanych miejscach drogi, i proponowały podwiezienie, musieliśmy niestety odmawiać:
Nie, dziękujemy. Idziemy do Jerozolimy. Pieszo.
"Dobrze, ale tylko na momencik."
Pierwszego dnia myślałem już, że w taki sposób to my daleko nie zajdziemy...
Ilość wypitych szklaneczek herbaty przekroczyła wszelkie tureckie normy, nie wypominając już o normach polskich.
Co chwilę byliśmy zapraszani, aby przysiąść i opowiedzieć coś o sobie przy çayu.
Schemat jest zawsze podobny:
Idziemy pośród pól i zielonych gajów cytrusowych, aż w końcu wkraczamy do wioski.
Z różnych stron słychać pojedyncze pozdrowienia.
W centralnym miejscu osady, na tej wiejskiej agorze, siedzą w cieniu Starcy i piją herbatę.
Starcy składają się z, siedzącego w centrum, Starca Najstarszego oraz innych emerytów, wśród których widać pretendentów do zajęcia pozycji Najstarszego - tak ważnej w tym mocno zhierarchizowanym, patriarchalnym społeczeństwie.
Usługuje im mały Ismail (ewentualnie Mahmud).
Młodzież starsza i mężczyźni w wieku produkcyjnym albo pracują w polu, albo wyjechali do miasta w poszukiwaniu pracy lub edukacji.
Nie widać natomiast kobiet.
Czasem tylko w podwórku prześwitują przez płot ich postaci, schylone nad miską, w której ugniatają ciasto na turecki chleb.
Nie uczestniczą oczywiście w obrzędzie picia herbaty.
Kiedy, w odpowiedzi na zapraszające gesty i wołania, wstępowaliśmy na çay, często kończyło się to małym poczęstunkiem, pełnym obiadem, a nawet noclegiem.
Minęło trochę czasu, zanim nauczyliśmy się odmawiać.
Odmawiać grzecznie - tak, aby nie urazić zapraszającego, gdyż gościnność jest tutaj wielką wartością i taka odmowa, jeśli nie byłaby dobrze uzasadniona, mogłaby stanowić dużą obrazę.
Podczas dotychczasowych 6 dni marszu wydaliśmy 0 (słownie: zero) tureckich lir!
I nie oznacza to wcale, że chodziliśmy głodni i spragnieni, a spaliśmy po krzakach.
Wręcz przeciwnie!
Nieraz odchodziliśmy od stołu ledwo się ruszając - nie ze zmęczenia, ale z powodu brzucha pełnego specjałów kuchni tureckiej.
A parę razy musiałem ratować się nawet chowaniem części porcji do plecaka, kiedy gospodarz nie patrzył.
Każdy kolejny nocleg to też kolejna historia o tureckiej gościnności i przyjaźni.
Zadawane przez nas wieczorem pytanie o możliwość rozbicia namiotu w ogrodzie, kończyło się zaproszeniem do spania w domu na najlepszych miejscach, wspólnym posiłkiem i traktowaniem nas jak długo oczekiwanych gości.
Ryba z ogniska u trzech rybaków nad rzeką Seyhan, siedzenie po turecku i posiłek na dywanie z całą męską częścią rodziny (kobiety jadają osobno) w Kurtpınar, noc w kamieniołomie czy w biurze firmy ogrodniczej...
Nikt nawet nie chciał nas zabijać za to, że jesteśmy chrześcijanami i pielgrzymujemy do Jerozolimy.
Czasem tylko padały pytania, czy idziemy tez do Mekki i Medyny, ale wymawialiśmy się brakiem czasu.
Ciekawe, czy podczas dalszej wędrówki przez Syrię i Liban też będziemy mieli okazję do odbycia podobnego dialogu:
- Çay, çay! Zimna woda! Chodźcie do nas!
- No dobrze... ale tylko na momencik!
"Tak, mówię po angielsku."
Oprócz standardowego "money, money", które jednak nie padało zbyt często - chyba tylko w miasteczku Kurtkulağı (mają tam zabytkowy karawanseraj - w sumie nic szczególnie ciekawego, ale może czasem zawita tu jakiś turysta i dzieciaki nauczyły się takich żebrów), niektórzy przedstawiciele młodszego pokolenia, którzy często biegli za nami, odprowadzając nas do granic wioski, umieli powiedzieć "what is your name" i "my name is Ahmet".
Starszych nawet nie pytaliśmy o znajomość języka Szekspira i Beckhama, ale pytanie to padało czasem w naszą stronę.
Nie, nie, pytający wcale nie znał angielskiego.
Po prostu zaraz w ruch szła komórka (którą mają tu niemal wszyscy - tak jak facebooka) i dumny tata przekazywał nam słuchawkę, przez którą mieliśmy rozmawiać po angielsku z jego synem czy córką, przebywającymi nierzadko w mieście kilkaset kilometrów dalej.
Po naszej rozmowie telefon wracał do pękajacego z dumy taty, który wypytywał swe dzıecko, co tez mu naopowiadaliśmy i co sądzimy o Turcji.
A my, wiedząc, że sprawy będą tak właśnie wyglądać, nasze zdanie o Turcji i Turkach wyrażaliśmy słowami:
"Çok güzel! Bardzo ładnie! Pięknie!"
Może wynika to z jakichś kompleksów czy niedowartościowania.
Ktoś żalił nam się, że Turcja ma złą prasę na Zachodzie i jest przedstawiana wyłącznie w negatywnym świetle, a prym ma wieść w tym stacja EuroNews.
Jakkolwiek by nie było, ja na pewno zmieniłem swoje zdanie o tym kraju.
Zdecydowane zaskoczenie in plus!
A podobne pytanie słyszałem też w innych krajach i oczywiście odpowiedź może być zazwyczaj tylko jedna, choć nie zawsze do końca zgodna z prawdą.
W Turcji padało ono podczas niemal każdej rozmowy i jeśli ktoś spytał "jak ci się podoba w Turcji?", mogłem zupełnie szczerze odpowiedzieć:
Çok güzel! Bardzo ładnie! Pięknie!
No, może gdyby jeszcze nie było takich upałów...
Dziś cały dzień odpoczywaliśmy w İskenderunie - starożytnej Aleksandreccie.
6 dni marszu i 194 kilometry za nami.
Dziennie robimy od 28 do 39 kilometrów.
Odrzuciliśmy początkowy plan, żeby maszerować tylko rano i wieczorem, a czas największych upałów przeleżeć w cieniu, bo nie wyrobilibyśmy się czasowo.
Musimy więc stawiać czoła upałom.
W ciągu dnia nie patrzyłem na termometr, ale jednego wieczoru, o godzinie 22, było 30 stopni C...
W cieniu oczywiście.
Aż się boję, że mi się skala skończy na termometrze w jakiś słoneczny dzień.
Teraz czeka nas dwudniowa przeprawa przez góry do Antiochii (Antakya) i potem tylko 50 kilometrowy do Syrii.
Idzie się dobrze.
Początkowo pośród pól i gajów cytrusowych nizinnego regionu Çukurova, który we wschodniej części urozmaicony jest niskimi, ale bardzo malowniczymi i skalistymi wzgórzami.
Piątego dnia zobaczyliśmy w końcu Morze Śródziemne, które będzie nam teraz towarzyszyć przez długi czas.
Nie był to jednak zachęcający widok - rafinerie, fabryki, porty, asfalt czarny od jakiegoś oleju.
Ostatnie 50 kilometrów szliśmy wzdłuż ruchliwej drogi, ale niestety nie dało się inaczej, bo w tym miejscu wybrzeża pozostaje bardzo wąski pas pomiędzy morzem, a górami, wysokimi na ponad 2000 m i nie było innej trasy do wyboru.
Tego dnia przez pół godziny padał nawet deszcz.
A dzień przed wyjazdem we Wrocławiu z radością dałem się zmoczyć porządnej ulewie, myśląc że to mój ostatni deszcz na parę najbliższych miesięcy...
Za tydzień planujemy dojść do syryjskiej Latakii i tam też chwilę odpocząć.